Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mieszczanin wahał się jeszcze, ale kiedy palce urzędnika zrobiły ruch liczenia pieniędzy, schylił się szybko i wsunął w otwartą dłoń kilka srebrnych monet.
Natychmiast podniósł się Simonides i wyszedł do przedsionka. Tu przechadzał się kilka minut, a kiedy wrócił do izby, wyrzekł:
— Znakomity Rufiusz czeka na Twoją Powagę.
Znakomity Rufiusz czekał na wszystkich, którzy przybywali do prefektury w sprawach państwa i przyjmował każdego w godzinach urzędowych. Ale o tem nie wiedział mieszkaniec oddalonej od stolicy prowincyi, przywykły w swoich stronach do kubanów. Więc podziękował uprzejmie „znakomitemu panu“ za pośrednictwo i udał się za woźnym do naczelnika skarbu miejskiego.
Kiedy kotara zapadła, obliczał Simonides pieniądze.
— Dużo zarobiłeś? — zapytał jego towarzysz ciekawie.
Grek wydął pogardliwie wargi.
— Jakie tu u was zarobki — mruknął. — Dał marnych pięćdziesiąt sesterców i jeszcze się namyślał. Bydlę! Żeby to było w Konstantynopolu, mielibyśmy dziś obiad ze starem winem albańskiem, ale u was nie można się nawet potargować, bo trzeba się ciągle spieszyć. Masz dziesięć, a trzymaj gębę. Gdyby nie moja odwaga, umarłbyś z głodu na chlebie prześwietnego Flawiana. Cnota nie tuczy.
— Zawsze się obawiam, żeby się prefekt nie dowiedział o tej twojej odwadze. I mnie nie minęłaby wówczas chłosta.