Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale ten pyszny barbarzyniec wzgardził jej względami...
— Oddam go w twoją moc, bo najsroższy sąd nie ukarze go okrutniej od obrażonej miłości własnej namiętnej kobiety — mruknął cesarz.
Klasnął w dłonie. Gdy na znak ten ukazał się we drzwiach pretoryanin, zapytał:
— Czy boski Lucyusz Werus nie opuszczał dziś pałacu?
— Boski imperator biesiadował dziś u siebie — odparł strażnik cesarski.
— Gdyby senator Fronton przybył, niech czeka na mnie.
Zarzuciwszy na siebie togę, udał się Marek Aureliusz do mieszkania brata.
Lucyusz Werus spoczywał po obiedzie na dziedzińcu, na łożu złoconem, pod baldachimem purpurowym. Sina bladość pokrywała jego twarz, bujne włosy, zlepione potem, spadały w nieładzie na nizkie czoło.
Leżał bez ruchu, opuściwszy ręce po obu stronach ciała. Od czasu do czasu otwierał usta, jak ryba wydobyta z wody, spragniony powietrza.
— Bawcie... mnie... — mruczał, ale mu czkawka przerywała słowa.
Nikt go nie zabawiał. Goście, widząc, że go wino powaliło, wysunęli się bez pożegnania, żądni, tak samo, jak on, wypoczynku. Zostali przy nim tylko: przyboczny lekarz, podkomorzy i jego dwaj nieodstępni towarzysze, Marek Kwintyliusz i senator Mucyusz.
— Lękam się powtórnego napadu apopleksyi —