Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówił lekarz, pochyliwszy się nad imperatorem. — Byłby to początek końca. Szkoda tak hojnego pana.
— Pije bez miary — odezwał się podkomorzy — a znosi coraz mniej. Od pewnego czasu traci przytomność po jednym dzbanie falerna.
Lekarz nacierał skronie i górną wargę cesarza olojkiem arabskim i wciskał mu w usta gąbkę, nasyconą teryakiem.
— Jestem bogiem — mruknął Lucyusz Werus, rzuciwszy się niecierpliwie — składajcie ofiary, śmiertelnicy... muchy brzęczą... gniewają boga... wypędźcie muchy.
Usiłował podnieść rękę, by usunąć gąbkę, lecz ręka opadła bezwładnie.
— Nie chcę ambrozyi — majaczył, otrząsając się ze wstrętem — wrócę na ziemię... na Olimpie niema takiego wina... Stary Jowisz, stary osieł... nie zna się na trunkach...
I śmiał się głupkowato.
Od strony skrzydła pałacu, zajmowanego przez Marka Aureliusza, zbliżały się szybkie kroki, zmierzające w stronę, w której Lucyusz Werus spoczywał.
— Starszy imperator! — szepnął Marek Kwintyliusz i cofnął się przed Mucyuszem szybko za fontannę dziedzińca.
Kiedy Marek Aureliusz spostrzegł, w jakim stanie jego brat się znajduje, pochylił głowę zawstydzony. Tylekroć był świadkiem takiej samej sceny, a mimo to nie mógł się oswoić z upokarzającemi skutkami pijaństwa.