Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ności. Żołnierz, widząc przed sobą karne szeregi i nieprzejrzane tłumy, zmiarkował, że broni nie obozu, lecz własnego życia. Podwajał, potrajał siły, nie czuł ran, lewą ręką pracował, gdy mu wróg prawą obezwładnił.
Strzały Jazygów, włócznie Kwadów, pociski, wysyłane z wież ruchomych, padały tak gęsto i celnie, że po dwóch godzinach ubyła na murach trzecia część obrońców.
Już zdołali Germanowie otworzyć kilka wyłomów; już snuł się po obozie dym, wydobywający się z domków, zapalonych wiązkami chrustu, rzucanemi z zewnątrz...
A do warowni zbliżały się nowe szeregi; lecz nie smoka Kwadów, jeno orła Markomanów nieśli przed niemi chorążowie. Ich krótkie miecze, podobne do rzymskich, połyskiwały zdaleka.
Spostrzegł ich Publiusz i ściągnął brwi. Stał on ciągle na dachu głównej wieży. Jazygowie, poznawszy naczelnego wodza po sztandarach, powiewających nad jego głową, zasypywali go strzałami. Kilka z nich odbiło się o srebrny napierśnik, dwie zerwały mu pióropusz z szyszaku, dwie inne przeszyły tuż obok niego jednego z chorążych, który runął przez baryerę w przepaść; ale on zapomniał o sobie, pochłonięty przez walkę. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, iż jego życiu grozi ciągłe niebezpieczeństwo.
Z głową, podaną naprzód, z głęboką, pionową zmarszczką nad orlim nosem, z ustami zamkniętemi szczelnie, śledził przez zmrużone powieki ruchy nieprzyjaciół nakształt drapieżnego ptaka, co szuka