Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raz, że ma przed sobą przeciwnika, który może się stać strasznym.
W samą porę wezwała tuba z dachu głównej wieży maszynistów do roboty, bo tarany nieprzyjacielskie szły prosto ku bramom. Zawarczały koła i deszcz kamieni posypał się na przyrządy napastników.
Ale zagrożonym taranom śpieszyły na pomoc dwa nowe szeregi Kwadów i tłumy półnagich olbrzymów, obrosłych rudym włosem, uzbrojonych tylko w tarczę i w drąg, zaostrzony przy końcu w ogniu.
Teraz dopiero podnieśli Germanowie okrzyk wojenny. Z pod tarczy ich wydobywały się przeraźliwe głosy, wzbijające się ponad obóz groźbą okrutną.
— Na Rzym, na Rzym! — huczało wokoło.
Nowe szeregi Kwadów, wyrzuciwszy włócznie, rozstąpiły się, robiąc miejsce dla półnagich olbrzymów. Na oślep, bez zachowania ostrożności, skoczyła ta dzicz do taranów i wozów z drabinami. Z góry posypały się strzały, kamienie, polał się ołów stopiony, bryzgnęła wrząca woda, i śmierć przestała ofiary swoje liczyć.
Gromadami padali Germanowie, ale na trupie jednego barbarzyńcy stawało trzech żywych, a każdy świeży wojownik, draźniony coraz więcej zapachem krwi, widokiem zabitych i odurzony rosnącą wrzawą walki, zważał coraz mniej na pociski. Z wściekłością ranionego zwierzęcia uderzali poparzeni taranem w mur i pięli się po drabinach.
Bez potrzeby wzywała tuba Rzymian do czuj-