Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przepaską, okrywały jej obnażone ramiona miękkim płaszczem.
— Polecam twojej uwadze, Tusneldo, szlachetnych panów, Rudliba i Willibalda — odezwał się Serwiusz.
— Starać się będę, szlachetni panowie — wyrzekła Tusnelda — abyście przy naszem ognisku domowem nie uczuli braku własnych gospodyń.
Nie była to już owa nieszczęśliwa branka, zdeptana poniewierką niewoli, zwiędła w podziemiach cmentarzów chrześciańskich. Młodość i szczęście wróciły jej zdrowie i swobodę ruchów, zabarwiwszy jej twarz świeżemi rumieńcami. Zaślubiona Serwiuszowi podług obrządku germańskiego natychmiast po przekroczeniu granicy Markomanii, rządziła od miesiąca w dworcu Radboda.
— Proszę! — mówił Serwiusz, idąc przodem wązkim kurytarzem, który biegł, tak samo, jak w domach rzymskich, równolegle z pracownią pana, zakrytą z obu stron kotarami.
Gdy Willibald i Rudlib weszli do sali jadalnej, wyciągnęło się do nich kilkanaście ogromnych puharów.
— Witajcie! — zawołano zewsząd.
— Jak widzę, dzieje się wam bardzo dobrze pod gościnnym dachem księcia — wyrzekł Rudlib.
— Doskonałe piwo! — odparł jakiś otyły Markomanin, usiłując się dźwignąć z ławki, na której spoczywał, rozłożony wygodnie.
— Doskonałe — powtórzył z głupkowatym uśmiechem na zmysłowych wargach, opadłszy ociężale na skórę niedźwiedzią.