Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za dobre dla ciebie — zaśmiał się Rudlib — bo nie umiesz go pić z rozumem.
— Chciałbym widzieć, jakbyś ty po dwudziestu puharach wyglądał — bronił się grubas.
— Świeży dzban czeka, a wy tracicie nadaremnie drogi czas — odezwał się ktoś z boku.
— Mądre słowo! — mruknął grubas.
— Mądre! — przywtórzono mu wokoło z wesołym śmiechem.
Willibald i Rudlib przyłączyli się do biesiadników.
Byli to sami naczelnicy rodów, połączeni luźnym węzłem z księciem, któremu przyznawali prawo rozkazu jedynie podczas wojny. Każdy z nich posiadał własną drużynę zbrojną, składającą się z wolnych ludzi pochodzenia gminnego i licznych poddanych, zwanych litami. Oddzieleni od siebie znacznemi przestrzeniami, żyli samotnie. Spotykali się tylko na wiecach plemienia, lub w obliczu wspólnego nieprzyjaciela.
Ocierając się wskutek blizkiego sąsiedztwa z cesarstwem ciągle o cywilizacyę rzymską, wzięli z niej upodobania i nawyknienia wytworniejsze. Jedli, mieszkali, ubierali się lepiej od pobratymców, posuniętych dalej na północ, i dbali o dobre uzbrojenie swoich hufców. Wielu z nich mówiło po łacinie, karczowało lasy i uprawiało ziemię. Ich gospodarstwo rolne polegało wprawdzie głównie na hodowaniu pszenicy i jęczmienia, potrzebnego do wyrabiania ulubionego trunku Germanów; ale był to już znaczny postęp w porównaniu z życiem koczującem innych plemion.