Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było widać ślady pracy cierpliwej i głowy, przywykłej do porządku.
Do tego domu zbliżała się w drugiej połowie marca gromadka jeźdzców, siedzących na małych koniach. Tylko dwaj mężowie, którzy wyprzedzili hufiec o kilka kroków, mieli pod sobą rosłe rumaki. Różnili się oni i strojem od reszty. Przyodziani w suknie z miękkiej wełny mieli na ramionach długie płaszcze futrzane, spięte pod szyją złotemi łańcuchami. Głowy ich pokrywały szyszaki rzymskie, a piersi — koszulki ogniwkowe.
Obaj, wydostawszy się z lasu, rozglądali się uważnie wokoło.
— Całe wojsko mógłby Serwiusz raczyć sokiem jęczmiennym przez kilka miesięcy — odezwał się jeden z nich, ogarniając rozległe pola spojrzeniem małych, głęboko pod krzaczastemi brwiami osadzonych oczu.
Po jego twarzy, popstrzonej gęsto piegami, zeszpeconej rudą brodą, przebiegł błysk radości.
— Stary Radbod sprowadził wistocie niepodaremnie z ziemi cesarskiej rzemieślników i rolników — odparł drugi, przystojny blondyn.
— I las poprzecinał drogami i litom zagrody pobudował.
— Widziałem — mruknął rudy.
— Trzebaby go naśladować — mówił blondyn.
— Chyba na to, żeby nam legiony zdeptały owoce długoletniej pracy! Na tem skończy się ta przeklęta wojna, w którą leziemy, jak bydło w ogień.