Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Leci na człowieka z jakimś osmalonym drągiem i wali prosto w łeb.
— A tybyś wolał, żeby w powietrze — roześmiał się Gall.
— W powietrze — nie w powietrze — bronił się Rzymianin — ale zawsze lepiej mieć do czynienia z porządnym szermierzem.
— A jeszcze lepiej z dzieckiem lub niewiastą, bo można wtedy bezpiecznie zucha udawać — odezwał się jeden z Germanów.
— Jeszczeście mnie nie widzieli przy robocie — wołał Rzymianin. — Niech tylko nadarzy się sposobność, a przekonacie się, co Wirginiusz potrafi.
— Że umiesz szczekać, jak młody kundel, którego jeszcze wszystko bawi, o tem wiemy dawno — mruknął setnik hiszpański.
— Jeśli nie przestaniesz mruczeć, stary niedźwiedziu, to przekonasz się, że umiem także kąsać.
— I komary kąsają.
Wirginiusz rzucił się na Hiszpana, chwytając go za tunikę, barbarzyniec jednak otrząsnął się tylko, jak duży pies, i kopnął krzyczącego napastnika nogą.
— Waruj, zdechlaku! — odezwał się — bo cię tak butem poczęstuję, że ci zęby wyjadą z pyska razem z podłą duszą.
— Barbarzyniec! — warczał Rzymianin.
Wtem wbiegł na odwach żołnierz, pełniący straż za bramą.
— Jakieś wozy zbliżają się do obozu! — zawołał.
Legioniści zerwali się ze stołków.