Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odpowiedział setnik — ale przysiągłem wierność i posłuszeństwo imperatorowi.
Rzymianin uśmiechnął się szydersko.
— Gdybyś się był urodził i wychował w stolicy — mówił — wiedziałbyś, że i pod Palatynem można krzyczeć bezkarnie. Kiedy tłumy grożą, wówczas bledną nawet bogowie.
— Chciałbym, żeby przysłali z Rzymu kogoś takiego, coby tobie i twoim przyjaciołom potrafił gębę dobrze zamknąć. Ładniebyś wyglądał, gdyby tak w tej chwili stanął przed tobą Serwiusz Klaudyusz albo Publiusz Kwintyliusz.
Żołnierze spojrzeli mimowoli na drzwi, jakby się obawiali, że słowa setnika mogą wywołać groźnych wodzów.
I Rzymianin rzucił po za siebie wzrok przerażony, ale nie zamilkł.
— Straszycie nas ciągle Serwiuszem i Kwintyliuszem — wołał — jak gdyby ci zbóje mieli rąk tysiące! Jedno dobre pchnięcie sztyletu, a wielkość ich runie w błoto.
— Może tak z boku, z tyłu, hę? — mruknął Hiszpan. — Tybyś to potrafił, bo nie widziałem jeszcze, żebyś szedł sam na nieprzyjaciela.
— Chyże nogi ma ten szczekacz — odezwał się Gall. — Spłoszony zając nie dogoniłby go, kiedy pomyka przed Kwadami.
Żołnierze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Nie widzę zupełnie potrzeby włazić dobrowolnie w łapy takiemu zwierzęciu, które nie umie nawet uczciwie bronią robić — perorował Rzymianin. — Co mi za przyjemność bić się z barbarzyńcą!