Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chyba przekłusujemy się trochę, bo zmarzniemy razem ze szkapami. Moja klacz drży podemną, jak zwiędły liść na jesieni.
— A gdyby... — wyrzekł drugi, spoglądając na obóz.
— Nie ma się czego obawiać. Setnik obchodził co dopiero straże.
Uderzyli konie piętami pod brzuchy i popędzili brzegiem rzeki. Przebiegłszy kilkaset kroków, wrócili na stanowiska.
I znów milczeli, utkwiwszy wzrok w lśniącej dali, otoczeni kłębami pary, buchającej z pysków koni.
— Nawet wilki zagrzebały się w śniegu — mruknął drugi żołnierz. — Niepotrzebnie czuwamy.
— Gdyby prefekt był w obozie, nie stalibyśmy nad rzeką, jak słupy kamienne — mówił pierwszy.
— Nasze szczęście, że go nie ma, bo zamęczyłby nas robotą.
— A ty wolisz się wylęgać w koszarach pod skórą niedźwiedzią.
— Wolę siedzieć za bezpiecznym murem przy dobrym ogniu, aniżeli tłuc się po kniejach i ścigać tych psów germańskich.
— Mówisz, jak gdyby oczy twoje nie oglądały nigdy lasów ojczystych. Te psy germańskie, to nasi bracia.
— Jacy tam bracia! To barbarzyńcy!
— A ty jesteś może senatorem?
— Jestem rzymskim legionistą i chcę się dosłużyć własnej osady, abym miał gdzie wypocząć na stare lata. Nie tęsknię za drewnianemi chatami naszych siół.