Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zołnierz pierwszy nie odpowiedział nic. Rzucił tylko towarzyszowi z pod brwi spojrzenie pogardliwe.
Gdy tak stali, wsłuchani w ciszę nocy, zmącił tę ciszę szelest, idący z południa.
Odwrócili się szybko, przykładając rękę do miecza.
— Czy słyszysz?
— Coś idzie po śniegu...
— Może wilki...
— Albo kuryer cesarski...
Szmer był jeszcze tak daleki, że nie mogli rozróżnić jego przyczyny. Ale zbliżał się szybko, zmierzając prosto na obóz:
— Zdaje się, że ktoś jedzie...
— Cała gromada pędzi...
Na białem tle śniegu zaczerniało coś ciemnego.
— To ludzie! Baczność!
Pierwszy żołnierz włożył w usta zgięty palec i wydał głośny świst. Na znak ten ożywił się brzeg rzeki. Kilkunastu jeźdźców nadbiegło.
Było już teraz słychać wyraźnie chrzęst zmarzłego śniegu, zapadającego się pod kopytami koni.
— Stój, kto tam! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Cicho tam! — zabrzmiała odpowiedź.
— Prefekt! — szepnęli żołnierze i rozwinęli się w łańcuch, podnosząc tarcze do góry.
— Witajcie! — wyrzekł Serwiusz, zatrzymując dymiącego konia przed legionistami.
— Witaj, prefekcie! — krzyknęli chórem Germanowie. uderzając tarcze o tarcze.
— Domyślam się, żeście się podczas mojej nie-