Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zny, matki synów, mężowie żony, przyjaciele przyjaciół — ród, słowem, obywateli, w których obowiązek publiczny stłumił wszystkie inne cele i pragnienia, wygasł dawno, ustępując miejsca pokoleniom, strawionym przez pospolite samolubstwo jednostki, uważającej siebie za środek świata. Tu i owdzie błąkał się jeszcze jakiś upiór z czasów tworzącego się Rzymu, widma te jednak dawały niechęci swojej wyraz nie czynem, lecz słowem zjadliwem. Satyra zastąpiła pieśń natchnioną, krytycyzm strzaskał ramię woli męzkiej.
Miałżeby on, Publiusz Kwintyliusz Warus, być nietkniętym przez niemoc epoki, której zniewieściałość truła go od kołyski, jak wszystkich współczesnych? Zkąd wziąłby się w nim hart dawnych obywateli? Wszakże już jego pradziad, ów nieszczęsny Warus, uległ w lasach teutoburskich niesfornej sile Germanów, dziad drżał przez oszalałą nikczemnością Nerona, ojciec trzymał się zdala od spraw publicznych, a brat stryjeczny, Marek, gorszył lekkomyślnością swoją nawet rozrzutników. Córce podłego handlarza sprzedał sławne nazwisko za pieniądze.
Nie zgodził się na zastępstwo, chociaż się sam Marek Aureliusz ulitował nad jego położeniem i zwolnił go z okrutnego obowiązku.
Prawdopodobnie nie zgodził się tylko dlatego, żeby ocalić Mucyę Kornelię, którą inny pretor byłby wydał bez wahania pod miecz kata. Zacięty arystokrata nie chciał dać ludowi widowiska z hańby patrycyuszki. On ją niezawodnie uniewinni...
Tak szeptali nieprzyjaciele Publiusza, ale tłum milczał, mając przeczucie inne. Ten zaciekły arysto-