Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie wytknął, zamknął szkatułę i otwierał ją tylko wtedy, gdy trzeba było płacić za nadzieję nowego zaszczytu.
A Liwia okazała się wkrótce bardzo niewygodną. Opryskliwa i samowolna, nie pozwalała mężowi zaciągać długów i uczepiła się jego ramienia z natręctwem zazdrosnej żony. Śledziła jego kroki, domagała się, żeby pozrywał dawne wesołe stosunki i zostawał ciągle przy jej boku.
Usidlony lew nie pozwolił się wprawdzie skrępować, ale stało się to kosztem jego spokoju. Ilekroć wracał nad ranem do domu z hulanki, zastawał w domu albo płacz, albo gniew, a zawsze wyrzuty.
Nie tak wystawiał sobie Marek małżeństwo z córką dorobkiewicza. Zdawało mu się, że Liwia, która wygłaszała przed ślubem zasady bezwzględnej swobody, zadowoli się świetnem nazwiskiem i blaskiem zewnętrznego otoczenia, nie narzucając mu siebie. Wesołemu pretorowi, który pil słodycz miłości z najpiękniejszych ust Rzymu, nie przyszło nigdy na myśl, żeby ta brzydka dziewczyna mogła zażądać od niego uczuć serdecznych. On, zepsuty powodzeniem wykwintniś, ulubieniec kobiet wielkiego świata, miał smak tak wybredny, iż pożądliwość jego drażniła już tylko wyjątkowo urodziwa lub niezwykle uzdolniona zalotnica. A w Liwii było wszystko pospolite, zacząwszy od gminnych rysów, a skończywszy na szorstkim głosie. Oko patrycyusza obrażała jej duża, niezgrabna ręka i płaska, szeroka noga, jej długi, niekształtny tułów i ruchy ociężałe.