Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ratuj go, Marku! — błagała Liwia, obejmując kolana męża.
— Powtórz teraz, że mnie kupiłaś... To ja pokrywam nazwiskiem i stosunkami waszą nikczemną przeszłość, to ja kupiłem wasze złoto, którego mi żałujecie. Gdybym był wiedział, że ono tak drogie, nie byłbym po nie sięgnął.
— Przebacz, Marku, ratuj go... — prosiła Liwia.
— Dziś prosisz, a jutro, gdy zdejmę z waszych głów niebezpieczeństwo, rzucisz mi znów w twarz obelgę i będziesz śledziła kosem okiem każdy sesterc, wychodzący z rąk moich. Znam was, plemię handlarskie. A ty naucz się, że powolność męża zdobywa się nie gniewem, lecz uległością. Rzeczą niewiasty słuchać...
Na korytarzu zaszeleściły ciche kroki niewolnika. Szybko podniosła się Liwia z kolan.
— Znakomity Fabiusz prosi o posłuchanie — odezwał się wywoływacz, uchybiwszy zasłony.
— Gdy się żona oddaliła, upadł Marek ciężko na krzesło. Gwałtowna scena, podbudziwszy jego nerwy, odebrała mu senność. Trząsł się z wyczerpania, a czuł, że nie zaśnie.
To, co się dziś stało, było skutkiem długiego szeregu przyczyn.
Zaraz nazajutrz po ślubie przekonał się Marek, że się zawiódł, licząc na młodość Liwii i hojność Fabiusza. Poborca, zabezpieczywszy posag córki wszelkiemi prawnemi dokumentami, zdjął z twarzy, uśmiech uprzejmy. Z gładkiego, podstępnego lisa, stał się lisem drwiącym. Gdy doszedł do celu, jaki