Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to mówił. Śmiały się jego oczy, usta, drwił głos ochrypły.
— I ty jesteś imperatorem, boski Lucyuszu — mruknął Publiusz.
— Jestem, ale tylko wtedy, gdy chcę osiągnąć coś takiego, czego inni daremnie pożądają — odpowiedział Lucyusz Werus. — Nic mnie ta wasza polityka nie obchodzi, nic nudne obrady senatu, nic czcza gadanina na sądach. Wolę dobry śpiew, stare wino i ładne dziewczęta. Wszystko przemija, a zostaje tylko pamięć użytych rozkoszy. Jak widzisz, jestem i ja filozofem w swoim rodzaju. O, bo my teraz wszyscy filozofujemy.
Lucyusz Werus ziewnął.
— Zaczyna mnie ta cała komedya nudzić — mruknął.
A położywszy rękę na ramieniu Publiusza, wyrzekł:
— Dowiedziawszy się, że cię mój brat i teść wezwał na Palatyn, czekałem, bo mam do ciebie prośbę.
— Boscy imperatorowie rozkazują tylko — odezwał się Publiusz, uśmiechnąwszy się gorzko.
Lecz Werus machnął ręką niedbale.
— Dajże pokój, trybunie — wyrzekł. — Kwintyliusz drwi z boskości Antoninów, a ja z nim. Chciałem ci powiedzieć, że będę na twoich igrzyskach pretorskich, ale tylko pod jednym warunkiem.
— Rozkazuj, imperatorze.
— Tego samego dnia będzie u mnie obiad, na który cię zapraszam.
— Będę zajęty w amfiteatrze...