Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tronu. — Te słowa nie imperator powiedział, lecz filozof...
Ucałował Publiusza i oddalił się szybko.
Kiedy zasłona za nim zapadła, mruknął Publiusz:
— Filozoficzna baba...
Stłumiony śmiech odezwał się w sali.
Trybun odwrócił się... Przed nim stał wysoki, smukły mąż, z głową zmęczonego fauna. Na jego gładkich ramionach błyszczały liczne pierścienie, a na nogach lśniły trzewiki, ozdobione perłami i drogiemi kamieniami. Starannie utrefione włosy pokrywał złoty proszek.
Imperator Lucyusz Werus, który wszedł do sali z jednego z bocznych pokojów w chwili, kiedy Marek Aureliusz wygłaszał ostatnie słowa, przypatrywał się Publiuszowi i bawił się jego zdziwieniem.
— Dziwisz się, trybunie? — odezwał się. — Zdawało ci się, że boskość imperatorska obdarzy cię za czyn dzisiejszy złotym łańcuchem odważnych, a odebrałeś lekcyę moralności Stoików... U nas to teraz tak, mój drogi. My kochamy motłoch, który wyje pod naszemi oknami, jak stado głodnych wilków; kłaniamy się zuchwalstwu, ośmielamy rokosze, litujemy się nad wszelką hołotą, bo my jesteśmy filozofami. Ciebie to gorszy, zbóju rzymski, okrutniku, łaknący krwi... Naucz się znosić niesforność tłumów i być powolnem narzędziem każdego, komu przyjdzie ochota zedrzeć z twojego grzbietu lepszą suknię, bo to już nie Rzym... To Ateny, gadająca, mędrkująca Grecya. I nas olśniło światło filozofii.
Każdy rys twarzy Lucyusza Werusa szydził, gdy