Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaś dlatego w miejscach odludnych i w godzinach nocnych, by ukryć zmysłowe wyuzdanie przed czujnem okiem straży, pilnującej moralności publicznej.
Głowy osła nie dostrzegła nigdzie, a zamiast rozpustników widziała pobożnych, modlących się na kolanach. Śpiewali jakiś hymn, którego poważna melodya przypominała jej pieśni pogrzebowe. Łzami śpiewali, smutkiem skarg...
W głębi szopy, przed ubogim ołtarzem, stał wysoki starzec w białej sukni, rozkładał ramiona i pochylał się nad krucyfiksem. Spełniał zapewne ofiarę chrześciańską.
Wszystko, co Mucya dotąd widziała, nie tłómaczyło jej potęgi nieznanego boga i miłości jego wyznawców. Było to zebranie gromady ludzi różnych stanów, złączonych jakąś wspólną wiarą. Ale jaką?
Oczy wychowanki filozofii greckiej zaczęły szukać odpowiedzi na pytanie, które ją zajmowało, na twarzach chrześcian. Czegóż oni chcą od swojego boga?
Obok niej klęczało kilku niewolników bogatszych domów! Poświadczały to tuniki, ozdobione haftami.
Jeden z nich, oparłszy głowę o ścianę, patrzył przed siebie, nie biorąc udziału w śpiewie. Przykucnął w kącie, skulony, zmięty, jakby się chciał wcisnąć pod ziemię. W jego oczach i naokoło ust było tyle boleści, że starczyła za najgorętszą modlitwę. Każdy rys tej twarzy zmęczonej, zwiędłej mimo młodości, płakał krwawemi łzami.
Po raz drugi w życiu widziała Mucya taką nie-