Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 90
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Cóż mogę mieć? Chyba tylko dziękować za małego.
— A na ślub myślę, że mnie zaprosicie. No to żegnajcie z Bogiem i pamiętajcie o mojej przyjaźni. Chłopca, jak przyjedzie też chciałbym zobaczyć.
Pożegnał ich prawie serdecznie i odetchnął z ulgą:
— Dziwny jest ten Cześniak.
Po pewnym czasie ponownie przeczytał list Lusi.
Sen tej nocy miał niespokojny, ale obudził się nazajutrz w doskonałym nastroju.
W „Polimporcie“ szlo wszystko bez zarzutu. Ku swojemu niemałemu zdziwieniu Józef usłyszał od Mecha gratulacje z powodu utworzenia Ligi Patrjotyzmu Gospodarczego. Czytał już dzienniki i winszował teraz Józefowi honoru, jaki go wczoraj spotkał.
— No dobrze, a nie obawia się pan, że Liga zaszkodzi naszym obrotom?
Mech roześmiał się:
— Liga? A kto na nią będzie zważał?
— Jestem pewien, że wkrótce zyskamy kilka miljonów członków — z dumą powiedział Józef.
— A czy ja mówię, że nie? Owszem. Sam się zapiszę. Ale co innego być członkiem Ligi, a co innego kupować towary krajowe. Ja panu wiem, panie prezesie, że im więcej będzie członków, tem lepiej. Wówczas dopiero przyjdzie prawdziwa moda na towary zagraniczne! Wówczas dopiero będzie to prawdziwy szyk! Uważa pan?
— Tak pan sądzi?
— Znam swoich. A jest i drugi plus. To cła! Cła, panie!
— Nic rozumiem.
Mech przysiadł na biurku, czego Józef nie znosił i powiedział:
— Ostatniemi czasy coraz więcej się słyszało o zamiarze podwyższenia ceł. I przeszłoby to murowanie. Bilans handlowy leci na łeb na szyję. Otóż teraz rząd, licząc na tak zwaną akcję społeczną, na tę całą Ligę, będzie siedział conajmniej przez pół roku cicho i ceł nie podwyższy.
— Dlaczego?
— Po pierwsze każda podwyżka ceł to — nieprzyjemne zabawki z importującemi państwami. Każdy rząd woli ich uniknąć. Akcja społeczna, to inna rzecz, za tę nie jest rząd odpowiedzialny. A zanim przekona się, że cała akcja jest fikcją, dużo wody upłynie.
— Jeżeli będzie wogóle fikcją!
— Musi być. Oczywiście, spadnie wwóz produktów pierwszej potrzeby, ale che... che... che... towar luksusowy pójdzie jeszcze lepiej.
Józef nie lubił Mecha, ale nie mógł mu odmówić rozsądnych poglądów na sprawy handlowe. Irytował go wprawdzie cynizm, z jakim ta kanalja nie starała się maskować swojej brudnej duszy, ale taki człowiek w „Polimporcie“ niewątpliwie był osobą pożyteczną.
W redakcji panował nastrój pogodny. Swojski, z jego czarującym sposobem bycia nadawał całemu zespołowi, a zdawało się i lokalowi ton uprzejmej, nikomu nie włażącej w paradę beztroski.
Nawet doktór Żur, niewyczerpana skarbnica wiadomości zmienił się o tyle, że teraz o każdym mógł coś miłego i pochlebnego powiedzieć.
W administracji królował fenomenalny Fahrtouscheck.
Z wrodzoną sobie swobodą obejścia przyjął Józefa omal po przyjacielsku i zaczął mu bez żenady mówić per „panie Józiu“. Ponieważ jednak z równą swobodą wyrażał się o najwybitniejszych osobistościach, Józefowi nie pozostawało nic innego, jak tolerować tę paufałość.
— Pan, panie Józiu, ja i Swojski dopiero pokażemy etrua, co się da zrobić z takiej ejfemeryty, jaką był dotychczas „Tygodnik“, Awanci! Audacem fortuna juwat. Nach Kanosa rycht wir giejen! Jesteśmy jak te trzy muszkiety Dziumasa. Razem młodzi druhowie! — jak mówi poeta. Dziskordem, panie dzilabuntur... che... che... che...
— Jakże tam z ogłoszeniem firmy „Würtz i Majorkowski“? — łagodnie przerywał redaktor Swojski.
Fartuszek nadymał owal swojej figury, wysuwał naprzód brzuch, podnosił brwi i trjumfalnym głosem wołał:
— Giemacht! Sze mua e kom sa. Kut kie kut robię co trzeba. Würtz kręcił nosem, że tak powiem mit dzi naze, ale Majorkowski powiada tak san por ni san veprosz: — musowo! Ilnijapa de razgawor. Jeszcze mnie musieli na winko zaprosić, a ja dlaczego nie, burines ist burines, aj ju plas, podali Szablisa takiego, że sil wu ple ascje wu! Proszę ricen ri!...
Jedyną kardynalną wadą tego czcigodnego pana było to, że trzeba było niezmiernie dużo trudu włożyć w pozbycie się go na pół bodaj godziny. Wciąż właził do gabinetu i gadał.
Byli właśnie we trójkę, gdy woźny zameldował panią Krotyszową. Wobec tego Swojski zdobył się na stanowczy ton i wyprosił Fartuszka, który wyszedł z przymrużonem okiem, mówiąc:
— Że komprę, kobieta, la donna!...
Wysoka smukła postać pani Krotyszowej wsunęła się do pokoju wraz z powiewem subtelnych perfum.
Zielony kapelusz z zielonem strusiem piórem nadawał jej bladej cerze, krwawym ustom i oczom koloru rtęci jeszcze bardziej fascynujący wyraz. Rękę w długiej zielonej rękawiczce podała Józefowi, Swojskiemu skinęła głową, a właściwie powiekami.