Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 8
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Tak, tak. Ordery wszystkie raczył jaśnie pan przypiąć i we fraku. Pewno niebylejaka sprawa.
— To może my najlepiej innym razem — zaniepokoiła się pani Domaszkowa.
— Otóż właśnie — potwierdził służący — tylko, że ja zapytam kiedy? Proszę tu sobie cichutko posiedzieć, a ja zaraz zapytam i wrócę.
Józef rozglądał się z podziwem. Ile razy tu był, zawsze mieszkanie stryja wywierało nań przytłaczające wrażenie. Taki przepych widywał tylko zrzadka w teatrze, gdy przedstawiano sztukę z życia królów, czy hrabiów. Skromny dworek ojca pozostał w jego pamięci jako mglisty obraz dzieciństwa, dwór państwa Hejbowskich był, oczywiście, pięknie i bogato urządzony, ale ani równać się nie mógł z mieszkaniem pana Cezarego.
Kamerdyner powrócił z miną uśmiechniętą, co było dobrym znakiem:
— Jaśnie pan jest teraz zajęty, ale prosi przyjść o piątej. Tylko żeby się państwo nie spóźnili i żeby, przynieśli tę... no... moturę.
— A widzisz! — triumfująco zawołała pani Domaszkowa. — Nie mówiłam: — weź Józek maturę, weź!
— No dobrze, teraz wezmę.
— Panie Piotrze kochany, a czy pan Cezary w dobrym, daj Boże, humorze? Bo to zawsze lepiej wiedzieć.
Piotr rozłożył ręce:
— Trudno wiedzieć, proszę pani, jaśnie pan w różnych bywa humorach, zrana coś go nerwicowało, nawet proszki łykał, teraz siedzi przy biurku i jakieś papierzyska czyta, a co będzie o piątej, Bóg raczy wiedzieć.
Podziękowawszy za te informacje wyszli na ulicę.
Pani Domaszkowa miała jeszcze dużo sprawunków do załatwienia i dla wuja Mieczysława i dla proboszcza, a nawet dla państwa Hejbowskich.
Do obiadu było jeszcze dość czasu, wstąpili tedy na przymiarkę do krawca, a później na lody do cukierni, bo upał był duży.
Józef obładowany paczkami idąc obok matki martwił się jej prowincjonalnym wyglądem i tylko wzdychał, by nie spotkać którego z kolegów.
Stało się jednak jeszcze gorzej. Gdy skręcili na Senatorską i znaleźli się tuż przed składem aptecznym pana Miernickiego, Józef poczerwieniał jak burak: — na progu stał pan Miernicki i żegnał się z córką, z boską panną Stasią, ubraną jak anioł i z niebieską parasolką.
Ukłonił się niezdarnie i stawiając nogi sztywno czuł, że musi wyglądać śmiesznie, objuczony jak muł w wytartym na łokciach mundurku, który z z tyłu zwłaszcza musi wyglądać wręcz kompromitująco.
Jak na złość matka opowiadała coś przeraźliwie głośno i poprostu nieprzyzwoicie rozglądała się na wszystkie strony, jakby z nieba spadła.
Był okropnie zły i przez cały obiad siedział skwaszony. Na złość ciotce powiedział, że kartoflanka jest przydymiona, co wywołało długie wąchania i mlaskania, a na złość Natce, że spotkał Stasię Miernicką, śliczną jak Passiflora, co nie wywołało żadnego wrażenia poza zapytaniem ciotki Michaliny, kto to była ta Passiflora?
Józef sam nie wiedział, to też odburknął wymijająco:
— Taka królowa egipska.
Po obiedzie panie zajęły się oglądaniem zakupów, Józef usiadł przy stole i wydobył swój plan mechanicznej polewaczki. Jego serce napełniła gorycz.
Tak marzył o tem, że zostanie sławnym inżynierem, że będzie budować ogromne maszyny, kierować jakąś wielką gdzie wre praca wśród powstałego hałasu... Może zrobiłby nawet jakiś wynalazek?...
I wszystko w gruzach. Znał nieustępliwość matki. Wprawdzie mógłby pójść na politechnikę, ale wówczas, już nie mówiąc o ustawicznych awanturach, musiałby chyba sam utrzymywać się z korepetycyj. Matka grosza nie dałaby, stryj Cezary też prawdopodobnie, a z „korki“ strasznie trudno utrzymać się. Naprzykład kolega Wilkiewicz zawsze chodzi obdarty i głodny. A wogóle przecież z rodziną nie należy zadzierać.
Fach lekarza nie pociągał Józefa wcale, jednadże do wszystkiego można się przyzwyczaić, a z czasem i polubić. Byle nie operacje, brrr...! krajać ludzi za żadne skarby. Zresztą doktorzy zarabiają dobrze, a jeżeli matka tak upiera się przy medycynie pewno ma słuszne powody. Doświadczenia starszych nie należy lekceważyć.
— Jakoś to będzie — westchnął w końcu i przedarł na pół projekt mechanicznej polewaczki.
Pani Domaszkowa spojrzała na zegarek:
— Boże kochany! Już wpół do piątej! Czy aby zdążymy?!
— Dlaczego mamy nie zdążyć, najwyżej dwadzieścia minut drogi.
— W razie czego — uspakajała ciotka Michalina — weźmiesz Polciu deróżkę. Za trzydzieści kopiejek zawiezie.
Rzeczywiście nim się wybrali było już tak późno, że musieli wsiąść do dorożki. Jednakże na rogu Mazowickiej wysiedli. (D. c. n.).