Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 8
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Co kwartał szedł na ulicę Mazowiecką i oddawał zapisane i obłożone papierem zeszyty do rąk pana Piotra, starego kamerdynera stryja.
Wogóle wszelka komunikacja z panem Cezarym odbywała się przez tegoż pana Piotra. On odbierał listy, on wyznaczał rzadkie audjencje, on wypłacał pieniądze, a czasem w chwili dobrego humoru pogawędził z panią Domaszkową, czy z Józefem o tem i o owem, udzielając skąpych, a zawsze niezwykle interesujących wiadomości o swoim panu, jego przyzwyczajeniach, zamiarach, opinjach.
Józef wiedział, że pan Piotr jest dlań życzliwie usposobiony, co było rzeczą cenną, gdyż kamerdyner wiele mógł.
Pod wrażeniem matury i niemniej epokowego zdarzenia z Natką Józef zapomniał o stryju i o tem, że przed wyjazdem do Terkacz trzeba mu złożyć wizytę i podziękować za pomoc.
To odciągnęło uwagę Józefa od świeżo poniesionej klęski. Zresztą i pani Domaszkowa postarała się ułatwić mu zapomnienie o nieszczęsnej politechnice wyciągając na tapetę sprawę o wielkiem doraźnem znaczeniu:
— Trzeba ci, drogi chłopcze, zrobić przecie ubranie cywilne, przecie nie możesz teraz chodzić w tym mundurku.
Naturalnie, że nie mógł!
— W Koluszkach u Icka byłoby taniej, ale już niech tam rubla czy dwa przepłacę, a zato będzie z szykiem.
Zaczęła się dyskusja.
Natka radziła bronzowe, bo to będzie do twarzy, ciotka Michalina czarne, bo to najprzyzwoiciej, Józef chciał mieć popielate w paski, a pani Domaszkowa, wysłuchawszy wszystkich, orzekła:
— Macie rację, zrobię mu koloru „marengo“ z prawdziwego „diagonalu“.
Wszyscy we czwórkę wyruszyli na miasto, by kupić materjał, podszewkę, guziki, bo to krawiec zawsze na tem nabije. Na Bielańskiej było strasznie drogo, ale na Franciszkańskiej dostali to, czego szukali. Wszystko razem kosztowało siedem rubli pięćdziesiąt sześć kopiejek.
Pan Hirsz, nadworny krawiec świętej pamięci pana Bulkowskiego zaśpiewał 6 rubli za samą robotę i nie ustąpił więcej ani grosza, bo i tak po starej znajomości, jak ma w trzy dni zrobić...

Pani Domaszkowa właśnie położyła się do łóżka w pokoju panny Pęczkowskiej i ciotka Michalina została z nią „na słóweczko“.
Zarówno Natka, jak i Józef wiedzieli dobrze, że potrwa to słóweczko nie jedną godzinę, to też bez zbytnich ostrożności wyzyskali pozostawiony sobie czas w sposób należyty. Ich konwersacja nie była przesadnie urozmaicona. Natka, co kilka chwil mówiła:
— Mój słodki Józku!...
Józef nic nie mówił, gdyż nie nasuwały mu się na myśl żadne głębsze refleksje.
Nazajutrz rano po starannem wyczyszczeniu munduru i butów, syn wraz z matką wybrali się na Mazowiecką.
Przed bramą stał wspaniały powóz, zaprzężony w parę kasztanów, ze stangretem i lokajem na koźle.
— Źle wybraliśmy godzinę — westchnęła pani Domaszkowa — pan Cezary pewno nie będzie miał czasu nas przyjąć.
— A może właśnie wrócił? — zauważył Józef.
Weszli na pierwsze piętro. Chłód marmurowej sieni i kolorowe szyby okien klatki schodowej robiły wrażenie dostojne, niemal kościelne, wielkie białe posągi na podestach potęgowały je jeszcze bardziej.
Na pierwszem piętrze stanęli przed wysokiemi lśniącemi drzwiami. Pani Domaszkowa szeptem upominała syna, by bardzo dziękował, by pocałował stryja w rękę, by tylko Boże broń nie wspomniał o swoim ojcu, bo pan Cezary nie znosił nieboszczyka, nazywając go lekkoduchem i abnegatem.
Józef z nabożeństwem nacisnął wreszcie guzik dzwonka elektrycznego.
Po chwili drzwi uchyliły się i na progu stanął staruszek w liberji.
— Dzień dobry, dzień dobry, kochany panie Piotrze — zawołała pani Damoszkowa.
— A, to pani, a i kawaler? Proszę, proszę, moje uszanowanie.
Weszli do ogromnego przedpokoju. Otwarte drzwi odsłaniały niekończącą się amfiladę salonów.
— Mój kochany panie Piotrze, czy aby zastaliśmy pana Cezarego w domu, bo widziałam powóz czeka... A to chcieliśmy złożyć uszanowanie, bo to właśnie Józef maturę zdał, to i podziękować osobiście wypada.
— Aha? — uśmiechnął się dobrotliwie kamerdyner — no jakże, należy się, proszę dalej, proszę.
Wprowadził ich do niedużego pokoju tuż obok i wskazał krzesła:
— Proszę siadać i zaczekać łaskawie. To już kawaler dorosły! Mój Boże, jak ten czas leci! A niedawno jeszcze ot takim chłopaczkiem był!... No, to jakże z takiej okazji napewno jaśnie pan raczy przyjąć, tylko nie wiem, czy teraz, bo właśnie jedzie na audjencję do Zamku, do samego generałgubernatora!
— Boże kochany! Do samego generałgubernatora!

(D. c. n.).