Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 85
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Może i ma pan rację — zgodził się Józef — zatem nie udało się panu nikogo zatrzymać?
— Owszem. Został doktór Żur. Uważam go za bardzo pożytecznego współpracownika. Czy ma pan co przeciw niemu? — zapytał widząc niewyraźną minę Domaszki.
— Boże broń... Wprawdzie nie lubię, by ktoś wsadzał nos w moje sprawy, ale...
— O, jeżeli panu na tem zależy, wymówię mu natychmiast.
— Byłaby szkoda, to jest przydatny człowiek... — słabo oponował Józef.
— Rzecz załatwiona — miękko zakończył Swojski — od jutra go nie będzie w „Tygodniku”
Nagle Józef przypomniał sobie, że doktór Żur, wrazie spiknięcia się z Piotrowiczem i założenia przez tegoż nowego pisma, może opublikować znane przez siebie wiadomości o Mechu i Wejsblacie. Byłoby to okropne.
— Nie, proszę pana — powiedział stanowczo — niech Żur zostanie.
— Jak pan sobie życzy.
— Aha — zaśmiał się Domaszko — a cóż u nas robi ten... ten... ta komiczna figura?...
— Fartuszek?
— Właśnie! Dzwoniłem do pana do redakcji i on odebrał telefon. Powiedział mi, że prowadzi dział ekonomiczny, ale to chyba niemożliwe!?
— Ma się rozumieć. Prowadzi wydział ogłoszeń.
— No, odetchnąłem — uśmiechnął się Józef — bo to taka komiczna figura.
— Z małą poprawką — zastrzegł się Swojski — dla nas jest figurą komiczną, ale naogół ludzie biorą go całkowicie poważnie.
— Niemożliwe!
— Ręczę panu. Jest bardzo sprytny, bezgranicznie nachalny i w świecie handlowo-przemysłowym otrzaskany.
— Jednak powinien pan mu zabronić tytułowania się redaktorem ekonomicznym „Tygodnika“.
— Niestety... hm, no jeżeli pan tego żąda.
— Czy to jest niemożliwe?
— Ach — zaśmiał się Swojski — nie znam niemożliwości. Chodzi mi tylko o fakt, że pozwoliłem mu używać tego tytułu, a nawet wydałem odpowiednią legitymację.
— Miał pan w tem jakiś cel?
— Naturalnie. Akwizytora ogłoszeniowego wyrzuca się naogół za drzwi, gdy zaś zjawi się „redaktor“... Rozumie pan?
— No, świetnie! Jeszcze raz bardzo panu dziękuję i.. może poszlibyśmy gdzieś razem na kolację?
— O, z całą przyjemnością.
— Zatem spotkamy się wieczorem. Tylko gdzie i o której?
Swojski zaproponował jedną z luksusowych restauracyj i z tem się rozstali.
Józef był zachwycony. Przeczytał od deski do deski numer „Tygodnika“. Wszystko tu było spokojne, miłe, stateczne. Jego własny artykuł umieszczono na czele działu literatury i kultury i oczywiście bez żadnych skreśleń dużym drukiem.
— Złoty człowiek ten Swojski.
Trzeba było złożyć wizytę państwu Szczerkowskim i Józef pojechał na Wilczą.
Pana Szczerkowskiego, jak zwykle, nie było w domu, natomiast pani przyjęła go serdecznie. Musiał obszernie opowiedzieć o swoim pobycie w Jarzębowie, o przyjęciu, jakiego tam doznali, o stanie rzeczy w Terkaczach, a nadewszystko o Lusi. Ponieważ ten ostatni temat i jego najbardziej zajmował, zaspokoił więc zainteresowanie pani Szczerkowskiej, nie zapominając o najdrobniejszym szczególe.
— Aha! A co to zaszło w pańskim wydawnictwie — zapytała pani Szczerkowska — przeczytałam wzmiankę, że pan Piotrowicz ustąpił.
— O, proszę pani — to był drobny zatarg — wyjaśnił — między zastępującym mnie panem Swojskim a Piotrowiczem, który jest krańcowo nieopanowany, jak pani wie. Otóż w wyniku tej scysji Piotrowicz usunął się.
— No i pan, zdaje się, nie martwi się tem zbytnio?
— Wcale nie, proszę pani. Swojski to bardzo zdatny i miły człowiek. Czy pani go zna?
— Owszem, trochę. Robi wrażenie układnego.
Przed kolacją Józef pożegnał się i pojechał do lokalu, w którym umówił się ze Swojskim.
— Pan już tutaj? — zobaczył go zdaleka.

(D. c. n.).