Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 73
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Może dziwi pana, że oceniam w nim te właśnie zalety, ale innych nie znam i nie staram się poznać. Wogóle sądzę, że ludzie popełniają głupstwo, starają się poznać rzeczy z natury swej poznawalne. Wierzą oni w truizm, że poznać, to znaczy polubić. Dzieci psują zabawki, by poznać ich mechanizm, a zaspokoiwszy swój popęd badawczy odrzucają je na śmietnik. My robimy to samo. Przestajemy się interesować objektami poznanemi. Przypuszczam, że znaczny procent samobójstw wywodzi się z wesołej rady filozofa greckiego, zalecającego poznanie siebie samego. Nie odnosi się to tylko do wad, do tak zwanych wad. Największą zaletą otaczającego nas świata są wady i objawy chorobliwe. One urozmaicają monotonność obrazu. Pan nie znajduje?
— Jeżeli cel naszej egzystencji będziemy upatrywali w urozmaiceniu, to ma pani słuszność.
— Niech pan mnie nie martwi. Jedyna obawa, jaką żywię, to obawa przed słusznością. Cała pociechą jest to, że w wielowymiarowości, której nieznamy niemożliwe są absolutne prawdy i że ku naszej radości wciąż możemy stwierdzać, że nie mieliśmy racji, że popełniamy jeden błąd za drugim. Myślenie byłoby wogóle najgłupszą z funkcyj fizjologicznych, gdyby odbywało swą drogę po ubitych szosach, obstawionych nieomylnemi napisami: „rechts gehen“ — links gehen“, gdyby nie paradowało z pewną siebie miną w kompletnym chaosie, w labiryncie bez wyjścia.
— Jednakże musimy poprostu ze względów praktycznych — zaoponował Józef — uznać te a te punkty za aksjomaty.
— Dlaczego?
— No, bo... bo poprostu ludzkość nie mogłaby stworzyć cywilizacji. Nie mogłaby stworzyć nauk ścsiłych, które dały nam tę cywilizację.
— I cóż z tego? — wzruszyła ramionami.
— Żylibyśmy do dziś dnia w jaskiniach. Nawet gorzej. Bez oparcia myśli na empirycznej prawdzie, że jaskinia chroni od deszczu, chłodu i od wrogów, że kij czy kamień mogą być narzędziem obrony i napadu, prawdopodobnie ludzkość żyłaby w stanie zupełnie nieucywilizowanym.
— Wątpię — powiedziała po namyśle — raczej mniemam, że wytworzyłaby inną cywilizację. Jakąś z dzisiejszego punktu widzenia również irracjonalną, jak i nasza byłaby niedorzeczną z tamtego. Czy pan jest humanistą, czy przyrodnikiem?
— Humanistą, proszę pani.
— Wolę humanistów, przepraszam, wolę ich typ umysłowości. Intelekty ukonstytuowane na apodyktycznościach przyrodoznawstwa z konieczności ulegają ograniczeniu.
— Czy... pani jest zwolenniczką mistycyzmu? — zaryzykował Józef.
— Bynajmniej. Wogóle jedyna rzecz, jakiej obecnie jestem zwolenniczką to powierzchowność Buby Nie znaczy to, oczywiście, bym miała trwać przy tem upodobaniu.
Uśmiechnęła się doń blado i nieobowiązująco.
— Przepraszam pana, zdaje się, że ktoś przyszedł.
Wstała i wyszła zostawiając go samego. Siedział potulnie, przypuszczając, że zaraz wróci, lecz minęło pięć minut, dzięsięć... Gwar w przyległym pokoju umilkł i zaległa cisza.
Józef dyskretnie zajrzał tam: — nikogo nie było.
— Dziwny dom — powiedział półgłosem.
Przeszedł aż do przedpokoju. Spora liczba palt i kapeluszy przekonała go, że goście nie wynieśli się.
Poprostu zapomniano o nim!
— Też gościnność! — był dotknięty i postanowił sobie, że więcej się tu nie pokaże.
Odszukał swój kapelusz i rękawiczki i właśnie w chwili, gdy zabrał się do otwierania wielce skomplikowanych zamków przy drzwiach wejściowych, usłyszał za sobą śmiech i szybki tupet.
Obejrzał się jeszcze bardziej zdziwiony i zobaczył biegnącą wprost na niego ładniutką pokojówkę:
— Mój Boże — zaszczebiotała wesoło — zapomnieliśmy o panu!
Mruknął coś niewyraźnego i cofnął z klamki rękę, jak oparzony, gdyż ta dziewczyna położyła na niej swoją.
— Ale pan nie gniewa się? — mizdrzyła się doń z całą bezczelnością.
— Nie — bąknął — ale ja śpieszę...
Sięgnął do kieszeni, chcąc dać jej napiwek, lecz wygląd tej dziwnej pokojówki onieśmielał go i pobrzęczawszy drobnemi w kieszonce kamizelki wyjął rękę. Ona stała tak blisko, że było to już wręcz nieprzyzwoite, a cofnąć się nie mógł, gdyż w ciasnej framudze drzwi nie było na to miejsca.
— Jak się to otwiera? — zapytał czerwieniejąc.
— Wie pan — patrzyła mu z kokieterją w oczy — że pan mi się podoba.
— Bardzo mi przyjemnie, ale...
— Niech pan do nas przychodzi częściej.

(D. c. n.).