Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 61
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Bo głupi i będzie zawsze bez portek chodził. Wiele mu z tego przyjdzie?
— Zachowa szacunek dla siebie — bez przekonania wtrącił Domaszko.
— Swój własny?... Na zdrowie. Ale nikt durnia szanować nie będzie. Z ludźmi się żyje i trzeba żyć po ludzku. Bo niech pan weźmie na ten przykład...
Na szczęście wszedł woźny i zameldował, że przyszedł inkasent. Mech wybiegł czemprędzej, a Józef zadzwonił do redakcji.
Odezwał się doktór Żur:
— A to pan, czem mogę służyć?
— Chciałem poprosić... panią sekretarkę — powiedział po chwili wahania.
— Pannę Hejbowską?...
— Tak. Chodzi mi o przepisanie na maszynie jednej rzeczy — skłamał Józef.
— A to szkoda, bo panna Hejbowska dziś nie przyszła. Czy to coś pilnego?
— Nie, nie... A co chora?
— Tak. Telefonowano od niej z domu, że leży i ma gorączkę — informował dr. Żur, — Może wziąć zastępczynię? Zresztą jeżeli to nie duży kawałek, to ja sam panu przepiszę.
— O nie, dziękuję panu. Już ja to w takim razie w swojem biurze załatwię. A panna Hejbowska poważnie chora?... Pytam dlatego — dodał pośpiesznie — że jeżeli choroba ma zaciągnąć się na dłużej, to rzeczywiście dla wygody panów należałoby zaangażować zastępczynię.
— Ee, nie. To jakieś zaziębienie. Niech się pan nie trudzi. Szkoda kosztów. Dam sobie radę.
Jednak Józef był zaniepokojony i zaraz zadzwonił do państwa Szczerkowskich.
Od służącego dowiedział się, że panna Lusia leży i że ma niedużą gorączkę. Kazał kłaniać się i wychodząc z biura wstąpił do kwiaciarni.
Chętnie kupiłby wszystkie kwiaty i posłał Lusi, ale to byłoby nietaktem. Wybrał więc dziesięć kremowych róż i załączył bilecik z krótkiemi życzeniami rychłego powrotu do zdrowia.
Po obiedzie przespał się i zasiadł do pisania artykułu o paryskich latach Słowackiego.
Pisanie szło mu żmudnie. Każde zdanie wydawało się zbyt niezgrabne, chropowate, pospolite. Kreślił, przestawiał słowa, zamieniał je, szlifował. Pragnął, by jego styl stał się niejako świadectwem kultury autora, by jego słownictwo nie dotykało szablonu, pozostając wciąż na wysokim poziomie literackim.
Forma pochłaniała go całkowicie, a jednak wciąż nie był z niej zadowolony i starał się ją urozmaicić pięknie wykończonemi zawiłościami i subtelnością dygresyj.
Jeżeli chodziło o treść, unikał wszystkiego, co mogłoby uchodzić za chęć podrywania autorytetu dotychczasowych znawców romantyzmu i biografów wieszcza. Zrzadka posuwał się do uwypuklenia niektórych szczegółów, usuwał zaś wszelkie przyczynki dotyczące spraw poziomych, trywjalnych, powszednich.
Z bólem, ale bez wahania zrezygnował z podania własnego odkrycia, że wieszcz zaczął pisać „Króla Ducha“ podczas djety, jaką musiał zastosować po niestrawnym, a zbyt obfitym obiedzie u państwa Elantin. (Na pierwszej kartce wielkiego poematu wieszcz dopisał ołówkiem: „Przeklęte karczochy robią piekielne wzdęcie!“) Józef podał tylko, że nad kolebką myśli twórczej chybotała się jaźń Poety w depresji psychicznej, aczkolwiek introspekcja genezy pierwszych strof arcydzieła w ich pierwotnem nawarstwieniu daje obraz wizji o potężnem wewnętrznem napięciu, do jakiego doszła po biesiadzie u państwa Elantin.
W ten sposób Domaszko uniknął zbędnych przykrych szczegółów, jednocześnie dając prawdziwym znawcom do zrozumienia, że wie o karczochach.
Z tego był zadowolony.
Najwięcej trudu wymagało ostrożne i delikatne zachwianie obelżywej dla wieszcza plotki, która, niestety, stała się zbyt popularna, a kwestjonowała męskie zalety Słowackiego. Narazie Józef ograniczył się do niewyraźnych aluzyj w związku z pobytem w Paryżu „Pani D.“ Sapienti sat, a w przyszłości powróci do tych spraw niejednokrotnie.
Właśnie kończył trzecią kartkę rękopisu, gdy odezwał się telefon.
Dzwoniła pani Szczerkowska:
— Lusia bardzo dziękuje za kwiaty, które, sprawiły jej prawdziwą przyjemność. Pan, panie Józefie, jest naprawdę ujmujący swoją uwagą...
— Ależ taki drobiazg, proszę szanownej pani. Jakże się czuje panna Lusia?
— Czuje się nieźle, biedactwo, tylko nudzi się. Jeżeli pan nie boi się grypy... możeby pan przyjechał trochę ją rozerwać?
— Ja? Wcale się nie boję, proszę pani! Jeżeli tylko pani pozwoli, a pannie Lusi nie sprawię tem przykrości, przyjadę natychmiast.
— Wprost przeciwnie, — zaśmiała się pani Szczerkowska, — nie sprawi pan Lusi przykrości. Nie sądzę, by prosiła mnie o wytelefonowanie pana w celu samoudręczenia.
— Ach, proszę pani, w tej chwili będę!
— Ale może odrywam pana od pracy?
— Bynajmniej, broń Boże, skądże. Już jadę.
— Zatem czekamy.
W ciągu pięciu minut Józef przebrał się posławszy Piotra po taksówkę.
— Kochana — powtarzał — pamięta o mnie!
Nie mógł doczekać się Piotra i zbiegł na ulicę właśnie w chwili, gdy staruszek zajeżdżał rozklekotanym Fordem. Domaszko nie zwrócił na to uwagi.

(D. c. n.).