Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 60
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Wiem o tem tyle, co i pan, to znaczy nic.
Na twarzy Józefa odbiło się rozczarowanie, więc dodała:
— Uprzedziłam pana, iż nie jestem wróżką, w pospolitem tego wyrazu znaczeniu. Mogę jeszcze panu powiedzieć, że w każdym razie aura pańska polepsza się. Obecnie ma pan wiele kłopotów z kobietami, a raczej z inną młodą panną i pozatem rodzinne... jakieś dziecko, którego ojcem nie jest pan... Ojcem jest ktoś daleki... Introligator z zawodu, pan o tem wie.
— Tak — potwierdził — a mogłaby mi pani powiedzieć, czy on ożeni się z matką tego dziecka?
— Mogę tylko przypuszczać, że sprawa zostanie załatwiona ku pańskiemu zadowoleniu, a myślę tak dlatego, że, jak wspomniałam, aura pana poprawia się. Jeszcze ma pan zmartwienia z jakiemiś drukowanemi rzeczami. I to minie.
— Czy lepiej będzie, jeżeli zerwę z temi rzeczami?
— Chyba nie. Zresztą spotka pan w tych dniach kobietę i mężczyznę, którzy zaważą na pańskiem życiu. Ona brunetka, a on rudawy.
— Zaważą dodatnio?
— Tak. Pomogą panu w pańskiej karjerze. Jeszcze mogę powiedzieć panu dwie rzeczy: będzie pan żył bardzo długo i szczęśliwie, lecz nigdy nie będzie pan miał dzieci. Oto wszystko.
Puściła jego rękę i wstała.
Józef wydobył z portfelu dwadzieścia złotych, położył na stole i skłonił się:
— Bardzo pani dziękuję. Chciałem panią zapytać tylko czy pani zna również moje nazwisko?
— Nie.
Zaśmiał się i ukłonił się powtórnie. Odprowadziła go do drzwi.
Był kompletnie roztrzęsiony. Cóż za niebezpieczna kobieta! Brr...
Wziął najbliżej spotkaną taksówkę i pojechał o domu.
Noc spędził źle. Męczące sny, w których mieszały się postacie wróżki, Piotrowicza, Mecha i Rosiczki nie dawały mu spokoju i budził się kilka razy, zlany potem.
W rannej poczcie znalazł długą, niespotykanie długą ciemnobronzową kopertę zaadresowaną dużem okrągłem pismem. Wewnątrz na ćwiartce ciemnoniebieskiego grubego bristolu napisano tymże charakterem pisma: „Barbarze Krotyszowej miło będzie widzieć Szanownego Pana na piątkowej herbatce w jej domu“.
Następowała data.
— Dziwny sposób zapraszania — pomyślał Józef i obejrzał to curiosum raz jeszcze.
W biurze czas wlókł się niemiłosiernie. Mech dostał fluksji; chodził z podwiązaną twarzą, co go robiło jeszcze wstrętniejszym.
Jak na złość i on nie miał nic do roboty, bo rozsiadł się w gabinecie Domaszki, piłując go nudnemi uwagami o drugim numerze „Tygodnika“.
— To jest, proszę pana, walenie głową o mur. Świat już tak jest urządzony i na to nikt nic nie poradzi. Ten kradnie i ten bierze łapówki. W każdym interesie powinien być przewidziany pewien procent na manco. I to właśnie jest manco. Świat jest mądrze urządzonym interesem. Pan sam należy do ludzi rozsądnych i dziwię się, że dał się pan naciągnąć na ten gips. Ja nie zmarnowałbym w tem złamanego szeląga.
— Myli się pan — wzruszył ramionami Domaszko — to wydawnictwo daje mi znaczny zysk. Zatem jest w tem dobra kalkulacja.
— Do czasu — machnął ręką Mech — do czasu. Póki ludzie otrzaskają się.
— Zobaczymy.
— Wiem zgóry. Nie mówię, że nie można na takim tygodniku zarobić. Owszem. Tylko do tego trzeba wyrzec się innych skrupułów. Dużo można zarobić.
— O jakich skrupułach pan mówi?
Mech zerknął nań z za opaski:
— Eee.. Pismo takie powinno robić pieniądze nie na tem, co wydrukuje, lecz na tem, czego nie wydrukuje.
— To znaczy?
— A ot, wyobraźmy sobie, że teraz wchodzi tu taki facet, co ma takie pismo i powiada nam: — Panowie, wiem to i to o waszych machlojkach z kokainą. Jutro to wydrukuję. — Niech tak pan powie, to co my na to?... Oczywiście, zapytamy ile będzie kosztować, żeby dał spokój?
— To szantaż! — oburzył się Józef.
Mech skrzywił się:
— Z pana naiwny człowiek. Czy to nie wszystko jedno, jakie słowo, jaką nazwę przyczepimy do czegokolwiek? Można również dobrze powiedzieć nie szantaż, a wzajemna usługa, rewanż, grzeczności za grzeczność. Ludzie nadużywają wielkich słów. To jeszcze przedwojenne przyzwyczajenie.
— Nie, panie Mech, to jest kwestja uczciwości.
— Uczciwości?... Zgoda, ale uczciwość też bywa różna. Przed wojną, jak kupiec dopuścił weksel do protestu, to mu już ręki nie podawano, a dziś? Kto dziś zważa na to. Taki Olbiński zrobił fikcyjną plajtę, okradł setki ludzi i mnie między innymi, a wszyscy mu się kłaniają, bo ma forsę i jak zechce to temu i owemu odda. Może pan sam nie wita się z nim najuprzejmiej?
— Ja! Ja to inna sprawa, ale taki Piotrowicz, to zrzuci go ze schodów.

(D. c. n.).