Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 6
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Opowiadał jeszcze szczegółowo o wczorajszej bibie, a w końcu wyjaśnił, że przyszedł pożyczyć rubla.
— Jeżeli dziś nie oddam, będę zarżnięty honorowo. Ratuj mnie Józiek, bo sam rozumiesz.
Józef rozumiał i pożyczył mu pięćdziesiąt kopiejek.
— Jak babcię kocham więcej nie mogę. Może Malinowski będzie miał.
Natka wróciła, gdy właśnie Buszel wychodził. Przywitała się z nim — zdaniem Józefa — za uprzejmie.
— Wiesz Natka — odezwał się, gdy znaleźli się sami w salonie — że oni strasznie wczoraj hulali? I bardzo żałowali, że mnie nie było...
Natka zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w same usta:
— Ale ty nie żałujesz? — zapytała szeptem.
— Nie żałuję — zaczerwienił się Józef.
— Józek... mój słodki Józek... Kochasz mnie?
— Kocham.
— Mój jedyny... Jak pomyślę, że tak: zaraz musimy się rozstać, że dopiero w lipcu przyjadę do Terkacz...
— Jesssusss, Maryja! Natka! Boże drogi — rozległ się głos ciotki Michaliny — czy aby zdążę z obiadem? A ty nic nie mówisz, o której pociąg z Koluszek przychodzi... Polcia na amen już przyjechała...
— Niech się mama nie niepokoi — odpowiedziała Natka — o drugiej piętnaście, zdążymy.
Jeszcze przed drugą byli wszyscy na dworcu.
Wreszcie przyszedł pociąg. Józef pierwszy dostrzegł matkę, rozpaczliwie wymachującą parasolem z okna wagonu trzeciej klasy.
Powitania trwały długo. Pani Domaszkowa ściskała syna i tak głośno akcentowała swoją radość z uzyskanej przez niego matury, że wszyscy pasażerowie oglądali się na nich.
— Cicho, mamo — mitygował ją Józef — poco mama tak krzyczy.
Trochę wstydził się jej prowincjonalnych manjer i staroświeckiego stroju.
Pakunków było bez końca. Kuferek, dwa koszyki i torba siatkowa, z której na wszystkie strony sterczało pierze indyka.
Załadowali się do dorożki. Przez całą drogę ani Domaszkowa opowiadała o Terkaczach, o tem, że wuj Mieczysław spadł ze stodoły, bo dach naprawiają, że wyszły zapowiedzi panny Jankowskiej z kuzynem państwa Hejbowskich, Zaleskim z Pniewska, że w wagonie żydzi mówili, że wojna będzie, ale to nic nie wiadomo, bo chociaż Żydzi wszystko wiedzą, ale Pan Bóg nie dopuści...
Ciocia Michalina słuchała z wielką uwagą, zrzadka tylko zerkając na torbę z indykiem, Józef rozglądał się po ulicy, a Natka lekko szczypała go w łokieć.
Rozpakowywanie rzeczy pani Domaszkowej, jak zawsze, obfitowało w miłe niespodzianki: tu się znalazła osełka masła, tam słoik z konfiturami, tam trzy kółka kiełbas, czy połeć słoniny.
Każdemu z tych wiktuałów towarzyszył niezmiennie okrzyk ciotki Michaliny:
— Jessusss, Maryja!
Po obiedzie pani Domaszkowa oglądała ze wszystkich stron świadectwo maturalne syna. Kazała sobie przetłumaczyć każdy wyraz, po kilka razy wypytywała o stopnie i wyraziła wreszcie radość, że świadectwo jest tak dobre, że zatem z przyjęciem Józefa na medycynę nie będzie żadnych trudności.
Józef zbladł i oświadczył:
— Ja nie mam zamiaru iść na medycynę, tylko na politechnikę.
Bomba pękła.
Pani Domaszkowa zacięła usta i stukając zgiętym palcem w stół powiedziała tonem bezapelacyjnym:
— Jakie ty masz, moje dziecko, zamiary, to inna rzecz, a co ja postanowiłam to inna rzecz. Pozwól, że o losie swoich dzieci ja, matka, będę decydować. Pójdziesz na medycynę...
— Ani myślę — wybuchnął Józef — dzięki Bogu jestem dorosły i sam się sobą będę rozporządzał! Ot, co!
— Józieczku, Jesssusss, Maryja! Jakże można tak do matki mówić! — zgorszyła się ciotka Michalina.
— Pozwól, Michasiu, pozwól — przerwała pani Paulina — cóż ty sobie Józek myślisz, że ja tobie złego życzę? Że ja twojego dobra nie pragnę?
— Ja wiem, że mama mnie dobrze życzy, ale ja też mam swój rozum...
— Żadnego rozumu nie masz! — tupnęła nogą pani Domaszkowa. — Patrzcie go! Doktorem nie chce zostać?! A jakiż fach więcej daje? Co? Jajo mądrzejsze od kury! Kupiec może zbankrutować, obywatel ziemski, jak nieurodzaj, to nie daj Boże, a doktór zawsze ma swoje, bo ludzie nigdy chorować nie przestaną!... Jak kto chory to na nic nie ogląda się, a ostatniego rubla w zębach do doktora zaniesie...
— Święta prawda — potwierdziła ciotka Michalina.
— Co to święta?! Najświętsza prawda — ciągnęła pani Domaszkowa — a co tobie tam politechnika? Śmiech powiedzieć! Mam syna na jakiegoś geometrę wychować...
— Mama sama nie wie, a mówi! Nie na żadnego geometrę, tylko na inżyniera.
— Patrzcie go! Na inżyniera! Wielka mi różnica! Nawet wstyd żeby szlachcic takiemi rzeczami się zajmował! (D. c. n.).