Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 56
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Oczywiście, panna Rosiczka jest jeszcze bardzo młodziutka, impulsywna i niezrównoważona, dlatego też zerwała z nim, ale da się udobruchać i Józef, jako człowiek prawy i uczciwy zrobi wszystko, by stosunki naprawić. Jeżeli mecenas sądzi, że jego obecność na dancingu „Latarni“ w „Europejskim“ jest konieczna i wskazana, Józef, oczywiście, zjawi się. Wprawdzie widzi niejaką przesadę w użytych przez pana mecenasa określeniach „złamanego życia“; „rozpaczy wiośnianych uczuć“, jednakże wobec panny Rosiczki gotów jest wziąć na siebie minę nieporozumienia i uszanować uzasadnione jej i godne szacunku ambicje.
Traktat został zawarty, w następstwie czego baterje szeregiem salw uświetniły tę historyczną chwilę, poczem obie armje zgodnym choć nieco chwiejnym krokiem opuściły plac boju.
Józef pojechał do domu i oświadczył Piotrowi, że nieco się zdrzemnie. Gdy obudził się było już ciemno, a zegarek wskazywał dziesiątą, zaś nieznośny szum w głowie i niesmak w ustach wołał na pamięć dzieje ubiegłego dnia.
Była to jedna z najbardziej przykrych nocy, jakie zdarzały się w dotychczasowem życiu Józefa Domaszki. Rozpamiętywanie kapitulacji i popijanie wody sodowej z cytryną miały zastąpić sen. W dodatku nie zobaczył się z panną Lusią, nie rozmówił się z Piotrowiczem, nie podpisał czeku na pensje dla współpracowników pisma — zmarnował dzień, dzień ważny i brzemienny w następstwa.
Czuł dla siebie pogardę, żal do przebiegłego adwokata i wstręt do alkoholu. Obraz świata nabrał mrocznych barw, a własna jego sylwetka znaczyła się w tym ponurym pejzażu jako czarna plama.
Przy goleniu skonstatował, że ma twarz jakby obrzękłą i sińce pod oczyma, w których zauważył cień głębokiego cierpienia.
Że było jeszcze bardzo wcześnie wyszedł na spacer i przypadkowo skierował się ku Wilczej. Jeżeli panna Lusia nie spóźni się do pracy na godzinę ósmą, to powinien ją spotkać, spotkać to anielskie stworzenie o głosie, którego, brzmienie jest uniwersalnem lekarstwem na wszelkie dolegliwości.
Że panna Lusia była punktualna, przekonał się o tem z łatwością, widząc już zdaleka jej szary kostjum i niebieski kapelusik.
— O! — zawołała, zaskoczona jego obecnością na tym przystanku.
— Co panu?! — zapytała, gdy pocałowawszy jej rękawiczkę podniósł swą umęczoną twarz.
— Niech pani nie pyta — jęknął — miałem pewne przeżycie. Ale to już minęło — pośpieszył ją uspokoić.
— Biedny pan Józef — nieznacznie ścisnęła jego rękę — i taki dobry, że przyszedł...
— Dla siebie dobry — blado uśmiechnął się Józef.
— I dla mnie — powiedziała z przekonaniem — może pójdziemy pieszo?
— Z rozkoszą.
— Czemu pan wczoraj nie był w redakcji? — spojrzała nań z pewną dozą podejrzliwości, lecz widząc, że widocznie dotknęła niezabliźnionych ran, roześmiała się:
— Trochę byłam na pana zła, bo jestem nieznośną egoistką, Ale i mnie już przeszło. Wyobrażam sobie, co to za piekło będzie dziś w redakcji z racji wyjścia numeru.
— A czytała pani w odbitce mój artykuł?
— Czytałam — kiwnęła główką.
— No i jakże? — zapytał z trwogą w głosie.
— Jest śliczny!
— Pani jest najśliczniejsza! — wybuchnął.
— Nie wejdzie pan? — zatrzymała się przed bramą.
— Nie. Muszę teraz pędzić do swego biura.
— Ale przed trzecią pan wpadnie?
— Muszę — spojrzał jej znacząco w oczy.
— Rozumiem: — numer.
— Zgadła pani: — z pani jest numer, najszczęśliwszy numer losu na loterji życia.
— Pan jest dziś patetyczny — dowidzenia.
— Dowidzenia, panno Lusiu.
Długo patrzał za nią i stałby tu jeszcze, gdyby nie obawa, że ktoś z personelu redakcyjnego może go zauważyć w tej komicznej kontemplacji.
Niechętnie powlókł się do „Polimportu“.
— Co za szaleństwo! Obiecałem mu, że pójdę na ten dancing! Ba! Dałem słowo!
Mózg mu dzisiaj ciężko i niesfornie pracował, dlatego postanowił odłożyć wszelkie medytacje do jutra.
W swoim gabinecie zastał Weisblata. Ponieważ spodziewali się go dopiero za dwa tygodnie, zdziwił się:
— Co się stało?
— A co się miało stać? Żeby ich cholera wzięła — zaklął Weisblat.
— Kogo?
— Straż celną.
Józef zniżył głos:
— Kokainę złapali?
— Jak nie mieli złapać, kiedy ten dureń Feinagel ma zawsze takiego pietra, że dość spojrzeć na jego gębę, żeby wiedzieć, że jest nieczysta sprawa.
Okazało się, że przepadł niezbyt duży, na szczęście, transport, lecz — co gorsze — została zdemaskowana najwygodniejsza trasa przewozu i Weisblat musiał tracić czas na łatanie dziur.
Józef doszedł do przekonania, że przyszła nań jakaś zła passa, jakiś pech. (D. c. n.).