Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 51
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— To konieczne — poprawiła ją wujenka.
— Ale przecież smutne. Pomyśleć, że ani przez chwilę człowiek nie jest sobą!
— Ja sądzę — odezwał się Józef — że przeciwnie, że to wzbogaca, uwielokrotnia naszą osobowość, daje jej wiele punktów obserwacyjnych. Gdybyśmy nie posiadali tej właściwości, bylibyśmy posągami z oczyma utkwionemi w niezmiennem miejscu.
— Jeżeli tak pan ujmuje tę kwestję — dodała pani Szczerkowska — nie wątpię, że musiał pan sobie oddawna wyrobić cenny dar tolerancji, co — przyznaję — zastanawia mnie w... wydawcy „Tygodnika Niezależnego“.
Roześmieli się.
Po obiedzie Józef z Lusią poszli do kina. Wyświetlano bardzo sentymentalny film amerykański z szablonowo pomyślnem zakończeniem. Pomimo to oboje uznali, że bawili się wybornie.
— Tak — myślał Józef wracając do domu — nie ulega wątpliwości, że panna Lusia żywi dla mnie jakieś głębsze uczucia. A ja?...
Gdyby nie odznaczał się dużą powściągliwością przyznałby, że ją kocha. Żadna z kobiet, z któremi spotykał się dotychczas w życiu, nie zajmowała go tak bardzo, z żadną nie czuł się tak dobrze.
— Zdaje się, że znalazłem kobietę, z którą się ożenię.
W domu dowiedział się, że kilkakrotnie dzwoniła pani Neumanowa. Skrzywił się:
— A co jej Piotr powiedział?
— A no nic, powiedziałem, że jak panicz wróci to powtórzę.
Nie było rady, trzeba było zatelefonować. Spodziewał się kwaśnego przyjęcia, lecz mecenasowa była słodka, niczem lukrecja.
— Jak można tak zapominać o przyjaciołach, a fe, panie Józefie.
— Nawał pracy, proszę pani.
— Zapomniał pan o naszem istnieniu. Mówił mi mąż, że rozmawialiście panowie o Brzęczkowskim, obawiam się, czy nie był pan tem urażony?
— Ależ, bynajmniej, proszę pani.
— Bo, widzi pan, mnie z tym Brzęczkowskim nic nie łączy. Znamy się wprawdzie, ale oni nie bywają u nas, ani my u nich. Podobno to bardzo zacny człowiek, ale czy to można w dzisiejszych czasach za kogokolwiek ręczyć pod każdym względem?...
— Rzeczywiście. Jeżeli chodzi o pana Brzęczkowskiego, to, niestety, ma on fatalną opinię.
— Ach, panie Józefie, na kimże można dziś polegać? Najprzyzwoitsi ludzie zawodzą.
Józef, oczywiście, połapał się w tej aluzji, lecz udał, że nie rozumie, o co chodzi.
— Zrobiłby pan bardzo ładnie, gdyby pan teraz przyszedł.
— Doprawdy, niezmiernie mi przykro, ale jakoś... mam moc pracy — wymawiał się.
— Oj, proszę powiedzieć, czy to czasami nie ten teatr? — zapytała
— Nie, zapewniam panią, że mam nawał roboty.
— Widziałyśmy, widziałyśmy. To zdaje się była panna Jurczyńska?
— Nie, proszę pani, panna Hejbowska. Znam ją od dziecka, bo nasze rodziny były zaprzyjaźnione.
— Bardzo przystojna panna, tylko po co utleniła sobie włosy.
Józef był już zły:
— Wcale nie utleniła, proszę pani, zawsze miała takie... piękne.
— Ach tak? Więc omyliłam się... Panie Józefie, odbierają mi słuchawkę...
Domaszko usłyszał jej szept:
— No bierz, bierz prędzej.
I przyciszony głos Rosiczki:
— Nie chcę mamo, co on sobie pomyśli.
— Dzień dobry, panie Józefie — zdecydowała się wreszcie.
— Dzień dobry, panno Rosiczko.
— Pan jest paskudny, nieznośny, wcale niechcę z panem rozmawiać!
— Cóż zawiniłem? — skrzywił się Józef.
— Czemu się pan nie pokazuje? Czy tak można? Ja wiem, że pan sobie nic ze mnie nie robi, ale możeby chociaż przez grzeczność, przez zwykłą uprzejmość zechciał pan nas odwiedzić?
— Kiedy doprawdy...
— Panie Józefie, jeżeli pan zaraz nie przyjdzie, będzie pan miał we mnie śmiertelnego wroga.
— Ultimatum? — próbował żartować.
Lecz ona mówiła serjo.
— Znienawidzę pana! Jak mamę kocham! To nawet nie po rycersku z pańskiej strony, żeby, zmuszać mnie do błagania pana na kolanach...
— Ależ, panno Rosiczko, jak można...
— Ja lubię wyraźne sytuacje. Więc mówię panu: albo pan zaraz przyjdzie, albo kwita z przyjaźni... No? Przyjdzie pan?
— Przyjdę.
— Ale zaraz! — położyła słuchawkę.
Prawdę powiedziawszy — myślał Józef — to ona ma zupełną rację. Bywałem u nich prawie codzień i asystowałem jej, tego nie ukryję przecież. Dziewczyna mogła żywić zupełnie wyraźne nadzieje i jej pretensje są całkowicie uzasadnione.

(D. c. n.).