Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 40
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Zaraz trzeba było się przebrać w wizytowe ubranie. Panna Lusia mówiła, że o piątej, zatem nie wypada przyjść później, niż dwadzieścia pięć po piątej. Józef wiedział, że punktualność należałaby tu do tej serji nietaktów, jakie popełniają zwykle ludzie z głębokiej prowincji lub najświeżsi parwenjusze.
Państwo Szczerkowscy zajmowali obszerne mieszkanie na pierwszem piętrze o dużym przedpokoju, wysokich sufitach i pootwieranych drzwiach, pozwalających patrzeć naprzestrzał.
Lokaj, który pomagał Domaszce zdjąć palto, siwy, wygolony i z szeroką uśmiechniętą twarzą, zapytął swobodnie lecz bez poufałości:
— Każe pan zameldować pana Domaszkę?
— A tak — zdziwił się Józef.
— Panienka spodziewała się szanownego pana — wyjaśnił służący — a ponieważ wszystkich gości znam, domyśliłem się.
Ukłonił się i odszedł.
— Bardzo tu przyjemnie — pomyślał Józef, rozglądając się w salonie.
Był to duży kremowo obity pokój z niesłychaną obfitością mebli utrzymanych w różnych lecz harmonizujących stylach i w gamie barw od koloru śmietanki poprzez jasnoorzechowy aż do niejaskrawych złoceń. Wszystko tu było pokryte patyną, dyskretną ciepłą i nieznaczną. Wszystko robiło wrażenie zażyłego tałego obcowania z mieszkańcami, wszystko było użyteczne, zadomowione niepokazowe. Na ścianach wisiały portrety, na stolikach, szafkach, półkach różnego rodzaju stały niezliczone wazy, flakony, figurki, bibeloty — nic się nie rzucało w oczy, nic nie imponowało, a wszystko było ładne, interesujące i gustowne. Żaden z tych mebli nie był sprzętem, jak nie był też eksponatem sztuki. Ani jeden drobiazg nie zasługiwał na nazwę drogiego, a wszystkie bez wyjątku były cenne.
— Bardzo tu przyjemnie — myślał Józef nie bez odcienia zazdrości zestawiając sztywną elegancję swego mieszkania z tym salonem, dla którego wreszcie znalazł określenie: wytworny, nie wykwintny, tylko właśnie wytworny, a może i to słowo nie obejmowało jeszcze wszystkiego.
Przylegający pokój, o ile ze swego miejsca mógł zaobserwować był gabinetem czy też bibljoteką, utrzymaną w tonie ciemnozielonym.
Na tem tle ukazała się blado-szafirowa sukienka Lusi i jej jasna prawie złocista główka.
Wyglądała ta wdzięcznie, że Józef stracił poczucie przyzwoitości i zamiast zerwać się na powitanie siedział i uśmiechał się, jak ostatni idjota!
Mylił się jednak, przypuszczając, że zostanie mu to wzięte za brak obycia. Kobiety nie potrzebują specjalnego wysiłku myślowego, ani lat doświadczenia, by poznać, że przyczyną takiego a nie innego postępowania mężczyzny, jest zachwyt dla nich, a poznając przebaczyć są gotowe uchybienia najgrubsze.
To też panna Lusia przywitała Józefa bardzo serdecznie i tak długo nie puszczała jego dłoni, że uczuł się uprawniony do złożenia na niej drugiego pocałunku, co wcale nie sprawiło mu przykrości.
— Jak to dobrze, że pan przyszedł, kiedy jeszcze nikogo niema — powiedziała siadając.
— Przyszedłem dwadzieścia pięć po piątej — ekskusował się Józef.
— Wujenka jeszcze...
— Ubiera się — podpowiedział Józef.
— Gdzież tam. Wujenka zawsze jest pierwsza ubrana. Tylko torty się trochę zepsuły i zajęta jest... ratowaniem sytuacji.
— A tak — powiedział, podciągając zlekka nogawki spodni.
— No i cóż u pana, panie Józefie?
— Dziękuję pani. Wszystko dobrze.
— Naprawdę cieszę się bardzo, żeśmy się spotkali.
— Przypuszczam, że teraz będę miał możność częstszego widywania pani...
— Ależ, naturalnie! — zawołała z ożywieniem. — Ile razy pan będzie miał wolny czas, będzie pan tu zawsze mile widziany. Pan nie zna mojej wujenki, to jest najcudowniejsza istota na świecie. Zobaczy pan, jak pan ją polubi.
— Tem mi milej — skłonił się i był zły na siebie, że nie może pozbyć się skrępowania. Dlatego też powiedział prosto:
— Ale będę panią widywał i w redakcji.
— O, ja tam jestem zapracowana.
— Ja też będę zapracowany.
— Nie rozumiem?
— Zostałem wydawcą „Tygodnika Niezależnego“. Wziąłem siedemdziesiąt pięć procent udziałów i będę nadto współpracować z kolegą Jackiem w redagowaniu.
— Co pan mówi!
W jej okrzyku zabrzmiało zdumienie, podziw i radość.
— A to wyśmienicie! A cóż Berski?
Domaszko zrobił lekceważącą minę:
— Piotrowicz rozstaje się z nim. Ma różne powody...

(D. c. n.).