Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 19
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Gdyby stryj nie był tak daleko, Józef mógłby prosić go o radę. W obecnych warunkach uznał za najsłuszniejsze niemieszanie się do cudzych spraw.
— Abym tylko ja był w porządku — myślał zasypiając.
Rano powiedział deńszczykowi, że jest niezdrów i nie wstanie z łóżka. Kancelista Zazulin przyszedł po klucze i — bydlę — pozwolił sobie na ironiczny uśmieszek, gdy pytał o zdrowie. Wobec tego Józef posłał po doktora Morgenbluma.
Lekarz wpadł przed obiadem. Był podniecony i roztrzepany.
— Z Pitra dziwne wiadomości przychodzą — powiedział tylko i nie chciał dać dalszych wyjaśnień.
U Domaszki stwierdził zaziębienie.
Z tego powodu po drugiej przyszła siostra Klarysa z aspiryną, czekoladą i z furą plotek, o wszystkiem, co się na punkcie dzieje. Fomienko pobił dziś rano swego feldfebla, bo go złapał z siostrą Sonią na swojem własnem łóżku. Jeszcze nadobitek łóżko połamali, a Kamienkow oświadczył, że nowego nie wyda, bo skarb państwa nie może ponosić strat z takich powodów. Pułkownik Rubowicz leży od rana pijany w sztok, a w dużej łaźni pękł kocioł i niewiadomo, co robić.
Już zupełnie było ciemno, gdy wpadł Pastuszkiewicz. Zanosiło od niego wódką na kilka kroków.
— No, jakie tam młodzieńcze? — zapytał dobrodusznie — jeszcze nie umieramy?
Józef uśmiechnął się.
— Wszystko poszło jak z płatka — zaczął siadając wygodnie Pastuszkiewicz — Kuszer dostawił transport do miasteczka i pieniążki zainkasował. Niema tam nikogo w sionce?
— Nie, nikogo.
— Otóż tak. Pan jest zamożny, nie wcześniej to później pieniądze panu z Pitra przyślą, a i pensja za trzy dni przypada. A widzi pan, ja jestem żonaty. Pan kawaler?
— Kawaler — skinął głową Józef.
— To zupełnie inna sprawa. Żonaty, uważa pan, musi o całej rodzinie myśleć, żeby mieli co do gęby włożyć. Trudno przecież żonę i dzieci na łasce boskiej zostawić, prawda?
— No pewno.
— Więc ja panu to powiem, panie Domaszko: należy się panu połowa, mowy niema, ale z tej drugiej strony tymczasem chyba panu sto rubli wystarczy?
— Ja nie rozumiem, panie naczelniku, o co panu chodzi?
— Z panem to ciężko — westchnął Pastuszkiewicz — łopatą trzeba kłaść do głowy, a ja do takiej fizycznej pracy mam za słabe zdrowie. Krótko mówiąc: weźmiesz pan setkę?
Józef poczerwieniał:
— Dziękuję panu naczelnikowi, ja... naprawdę... nie potrzebuję...
Pastuszkiewicz wstał i rozstawiwszy nogi wziął się w boki:
— To tak?!... To pan chce tu na nas donosy pisać?! To pan na przeszpiegi do nas na „punkt“ przyjechał?!
— Ależ, panie naczelniku!
— To z pana taki rodak, Polak i katolik, żeby rodzonego ziomka gubić, krzywdę bliźniemu robić?! Tfu! Nie spodziewałem się tego po panu.
Józef usiadł na łóżku i rozpaczliwie zawołał:
— Kiedy ja żadnych donosów nie zamierzam robić! Ja o niczem nie wiem, nic nie wiedziałem i koniec.
— Słowo?
— Słowo honoru, panie naczelniku.
Pastuszkiewicz sięgnął do kieszeni, odliczył pieniądze, zwinął je w rulon i podał Domaszce:
— Masz pan. Niech będzie sto pięćdziesiąt.
Józef zadygotał i schował ręce pod kołdrę.
— Ja nie potrzebuję, panie naczelniku, — prosił — mnie naprawdę przyślą pieniądze. Dziękuję bardzo, ale nie potrzebuję.
Pastuszkiewicz zrobił jadowitą minę:
— Taki z pana spryciarz, panie Domaszko? No, trudno, masz pan dwieście. Niech pana djabli wezmą!
Rzucił banknoty na kołdrę tak, że się rozsypały i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Józef czemprędzej zebrał pieniądze. Lada chwila mógł ktoś wejść i jakby to wyglądało! Schował zwitek pod poduszkę.
— Oczywiście, nie użyję z tego ani rubla — myślał — oddam na jakikolwiek cel dobroczynny i już.
Jednakże dni biegły, stryj gotówki nie przysyłał, a wydatki nie dawały się odłożyć. W ten sposób „fundusz dobroczynny“ został stopniowo skonsumowany w charakterze pożyczki wewnętrznej. Jeżeli zaś nigdy nie miał ulec zwrotowi, to jedynie z tego względu, że pamięć człowiecza jest krótka, a w czasach wojny nikt pożyczek nie zwracał. (D. c. n.).