Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 14
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Od tego dnia sytuacja Józefa uległa pewnej komplikacji, a jego siły znacznemu nadwątleniu. Schudł porządnie lecz przecie pozostał na wysokości zadania, nie dając ani w oficynie, ani we dworze powodów do niezadowolenia ze swego towarzystwa.
Wuj całemi dniami zajęty był w polu, pani Domaszkowa w zabudowaniach gospodarskich, ciotka Michalina z Natką chodziły na jagody, a Józef niemal cały czas spędzał we dworze.
W tym to okresie nastąpiło zaćmienie słońca. Józef musiał zakopcić wszystkie potłuczone szyby i już od samego rana kto żył w Terkaczach nieufnie obserwował słońce. Pan Hejbowski na wszelki wypadek kazał pozamykać okna i spędzić bydło z pola. Nigdy nie wiadomo, co w takim wypadku może się zdarzyć, a strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Od początku zaćmienia stawiał też najgorsze horoskopy:
— Ja wam powiadam — mówił z przekonaniem — że tak się to nie skończy. Albo będzie wojna z Turkami, albo rewolucja, albo conajmniej gradobicie.
Józef uśmiechał się pod świeżo puszczającym się wąsikiem i ani przypuszczał, że zajdą już tak prędko wypadki, które swą wagą nietylko przewyższą klęski przewidziane przez pana Hejbowskiego, nietylko zamkną przed nim, Józefem Domaszką, drogę do Paryża, lecz wstrząsną posadami świata.
Wojna.
Ostatnie dni lipca i pierwsze sierpnia przynosiły do cichych Terkacz coraz głośniejsze echa tego słowa o treści naprzemian groźnej, radosnej, przerażającej, niezrozumiałej.
Z dalekich granic, z odległych stolic płynęły fale, coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze i rozwinęły się wielkiemi białemi plakatami na ścianach Brzezin i Koluszek:
— Mobilizacja.
Cóż znaczyła Natka, pani Hejbowska, co sam Paryż wobec tego okropnego słowa. Przez skraj lasu biegł tor kolejowy, a po nim co kilka godzin, co godzinę, co pół godziny mknęły długie czerwone gąsienice pociągów. Z platform sterczały wysmukłe sylwetki armat, z szeroko otwartych wrót wagonów towarowych zwisały niekończące się frendzle nóg w czarnych juchtowych butach.
Wojna!
Po gorączkowych naradach w oficynie i wysłuchaniu opinji we dworze zapadła decyzja:
— Józef ma jechać natychmiast do Warszawy.
W pierwszym rzędzie chodziło o rozstrzygnięcie stryja Cezarego, co wobec wojny ma z sobą począć. Po drugie o postaranie się, by stryj zechciał przez swoje olbrzymie stosunki zabezpieczyć Józefa przed mobilizacją.
Wprawdzie miał dopiero lat dziewiętnaście, lecz powołanie jego rocznika wisiało na włosku.
Z drugiej strony zachodziły poważne obawy, że Niemcy przekroczą natychmiast granicę i bez trudu zajmą Koluszki.
Niektórzy wprawdzie utrzymywali, że będzie odwrotnie i że generał Renenkampf lada dzień zdobędzie Berlin, lecz wobec różnorodności przepowiedni, najmądrzej i najbezpieczniej było udać się do stryja Cezarego, który z całą pewnością najlepiej wie, co jest i co będzie.
Z małą walizką w ręku znalazł się tedy Józef Domaszko na dworcu Wiedeńskim w Warszawie i zostawiwszy ją w przechowalni poszedł wprost na Mazowiecką.
Drzwi otworzył Piotr i przywitał Józefa przykrą wiadomością, że jaśnie pana niema i nie wiadomo, kiedy wróci, ale przecież można zaczekać.
Usadowił go tym razem w dużym salonie, gdzie na stołach leżało dużo pięknie oprawnych książek.
— Proszę tu sobie pooglądać... a tego może na ten przykład herbatki?
Józef podziękował i zostawszy sam zabrał się do najbliższego tomu. Była to historja malarstwa angielskiego w języku francuskim drukowana w Lipsku. Dojeżdżał już do końca, gdy niemal z wybiciem godziny ósmej powrócił stryj.
Powitał Józefa prawie serdecznie, poklepał go po ramieniu i pochwalił za to, że ten przyjechał.
— Jestem zadowolony — powiedział sadowięc się na kanapie i naciskając guzik dzwonka — że wykazałeś dość zmysłu orjentacyjnego. Idą wypadki ważkie, historyczne przemiany... Piotrze — zwrócił się do kamerdynera — podawaj kolację. Panicz też będzie jadł ze mną.
Panicz! Słowo to zabrzmiało w uszach Józefa triumfalną fanfarą. Panicz! Kolacja ze stryjem Cezarym, z tym groźnym panem Cezarym też była awansem nielada, ale ten tytuł właśnie wywołał na twarz chłopca purpurowy rumieniec.
— Cóż robiłeś na wsi? — zapytał łaskawie stryj.
— Wprawiałem się, proszę stryjaszka, w konwersację francuską.
— To dobrze — starszy pan majestatycznie pogładził brodę — to nigdy nie zawadzi, chociaż doraźnie nie staje się koniecznością. Oczywiście, o wyjeździe do Paryża mowy być nie może. Przynajmniej w najbliższych kilku lub kilkunastu miesiącach.
— Tak jest, stryjaszku. Tylko mama się bała... (D. c. n.).