Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 100
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Sypialnia, duży pokój, podzielona była muślinową zasłoną na dwie części. Józef, rozbierając się w swojej słyszał, jak Lusia wyszła z łazienki i nie chcąc krępować jej swoją obecnością, prędko narzucił szlafrok i przeszedł do gabinetu.
Gdy po pięciu minutach doszedł do przekonania, że Lusia jest już w łóżku, ostrożnie wszedł do sypialni.
— Już w łóżeczku kochanie — zapytał półgłosem i to zupełnie niepotrzebnie, gdyż widział doskonale, że leży pod kołdrą.
Pochylił się nad nią. Równy, spokojny oddech i zamknięte oczy nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
Lusia spała.
Oczywiście o budzeniu jej nie pomyślał ani przez chwilę byłoby to nieludzkie. A jednak... gorycz napełniła serce Józefa:
— Oto moją druga noc poślubna. Staję się doprawdy komicznym małżonkiem.
Wcale nie chciało mu się spać. Z prawdziwą przyjemnością nie tknąwszy posłania na swem łóżku, przesiedziałby noc w gabinecie, aż Lusia wstanie i zobaczy, jakie są skutki jej postępowania...
Z drugiej jednak strony, Lusia może się nań obrazić za jego niewyrozumiałość dla jej przemęczenia, za egoizm (ona to gotowa tak nazwać!), który pozwala mu na tego typu szantaż. Zresztą, jakby to wyglądało wobec służby?
Po długich kalkulacjach wybrał pośredni sposób: położy się na łóżku w szlafroku i oka nie przymknie. Tak też zrobił. Niestety już po godzinie ogarnęła go senność i z kolei doszedł do przekonania, że wszelka komedja jest nonsensem, a przedewszystkiem należy się wyspać.
Gdy obudził się było już po dziesiątej.
Zerwał się na równe nogi i sprawdziwszy, że Lusi w łóżku niema, zapukał do drzwi łazienki. Odpowiedziała mu cisza.
— Psiakrew! — zaklął — tak zaspać! Pewno już je śniadanie.
Okazało się, że pani nawet śniadania nie chciała jeść, tylko bardzo się śpieszyła, kazała sprowadzić taksówkę i pojechała na Wilczą.
— Dlaczego Paulinka mnie nie obudziła!? — huknął Józef na pokojówkę.
— Bardzo przepraszam, proszę pana, — broniła się dziewczyna — ale pani nie kazała. Pytałam, ale nie kazała.
Józef był wściekły do południa. Przysięgał sobie, że nawet nie zadzwoni na Wilczą, a wieczorem pójdzie do knajpy i wróci pijany. Po południu wściekłość przeszła w melancholję: ani zadzwoni, ani pójdzie do knajpy. Gdy o czwartej Piotr zapytał, czy pani będzie na obiedzie, a Józef w jego głosie odczuł cień zgorszenia i współczucia, rozczulił się i długo, siedząc w sypialni, gdzie pachniały perfumy Lusi, ocierał łzy.
— Przecież ona zazdwoni, przecież powinna zadzwonić — wmawiał w siebie.
Lecz telefon milczał wciąż jak zaklęty. Żeby chociaż ktoś ze znajomych zatelefonował. Ale nie, powymierali wszyscy, czy co? Nagle uświadomił sobie, że przecie wszyscy są przekonani, że on teraz odbywa swą podróż poślubną, że oboje z Lusią rozkoszują się teraz widokami Alp...
— A tymczasem ja siedzę tu, jak kleks na papierze i gryzę się. A Lusia...
Biedna Lusia i ona zamiast pięknej podróży musi siedzieć przy chorej zmęczona... Dzięki Bogu, że chociaż się wyspała!... Może nawet nie ma czasu zatelefonować do niego, do męża... A on tak się zawziął na to biedactwo. Do knajpy chciał iść!
— Rzeczywiście jestem egoistą i to w najgorszym gatunku.
Zerwał się i pojechał na Wilczą.
Na jego spotkanie wybiegła Lusia. Była wesoła i uśmiechnięta.
— Jesteś nareszcie! — zawołała? — Nie mogłam się doczekać. Jestem bardzo głodna.
— Czekałaś kochanie z obiadem? — spytał wzruszony.
— Tak, naturalnie!
— Lusieńko! A ja czekałem w domu!
— No już więcej tego nie będzie. Dziś tu jemy ostatni raz.
— Cudzie mój najsłodszy — ucałował jej ręce. — Widzisz jak się trochę wyspałaś, dziś masz czarujący humorek.
— Ach, jestem świetnie usposobiona, bo dowiedziałam się, że wujence jest znacznie lepiej. Będzie mogła już jutro wstać.
Słowa te oblały Józefa zimną wodą. Myślał, że on jest powodem jej radości, że Lusia chce mu wynagrodzić oziębłość ostatnich dni... Zresztą, wolał o tem nie myśleć. Widział ją roześmianą, figlarną i śliczną, jak dawniej. Aby tylko nie zmieniła się więcej.
Pan Szczerkowski znowu się nie pokazał. Józef siedział po obiedzie wraz z Lusią przy pani Szczerkowskiej, która czuła się już dobrze i pogodnie rozprawiała o wszystkiem.
— Niech sobie wujenka wyobrazi — szczebiotała Lusia — jaką sensację dziś rano przeżyłam...
— No, jaką, drogie dziecko?
— Budzę się i moje przerażenie! Jestem w jakimś nieznanym pokoju. Prze dobre pięć minut nie mogłam sobie uprzytomnić, skąd się tam znalazłem.
— Lusieńko! — z wyrzutem powiedział Józef.
— Potem wstaję i myślę sobie, a to ładna historja. Jak ja musiałam być zmęczona, skoro... no i mniejsza o to — zarumieniła się — dość, że ostrożnie zaglądam za kotarę, a patrzę mój pan i władca śpi, a przytem ma taką smutną minę, taką zmartwioną....
— No, nie dziwię się mu — lekko wtrąciła pani Szczerkowska.

(D. c. n.).