Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 99
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Spojrzała nań ostro i zapytała:
— Czy pan rzeczywiście nie widzi, co jest moim obowiązkiem?
— Pan? Jakto pan? — podchwycił prawie z rozpaczą w głosie.
— Więc, czy ty nie widzisz tego? — poprawiła się.
Słowo „ty“ zabrzmiało w jej ustach tak twardo szorstko, obojętnie, że aż się wstrząsnął.
Milczał. Milczał, bo wogóle nie słyszał pytania, bo wszystko zamknęło się w nim, zatrzasnęło pod tym tonem, jakim wypowiedziała swoje pierwsze „ty“...
Lusia inaczej zrozumiała jego milczenie i odezwała się jeszcze chłodniej:
— Jak chcesz. Jestem twoją żoną i masz prawo nie pozwolić mi na spełnienie nawet tego, co uważam za swój obowiązek.
— Lusiu! — krzyknął z przerażeniem.
— Muszę zastosować się do twojej woli — powiedziała i spostrzegł, że drżą jej usta.
— Ależ Lusiu czyż ja coś podobnego mówiłem? — zawołał boleśnie. — Czyż żądałem? Czy chociażby prosiłem cię, byś zmieniła swoje zamiary?
— Nie, ale myślałeś o tem — odpowiedziała urywanym głosem.
— Lusiu, kochanie, ja marzyłem o tem, ale przecie rozumiem, przecie wiem, że postępujesz jak należy. Jak możesz tak źle mnie sądzić?
Nie odpowiedziała, gdyż stali już przed bramą, a stróż który widocznie poinformowany przez służbę, czekał na nich, otworzył i rzucił się do całowania rąk nowej pani i składania życzeń.
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję — powiedziała Lusia.
Józef wsunął mu w rękę, pośpiesznie wydobyty z pugilaresu banknot i weszli na schody.
Gdy znaleźli się na pierwszem piętrze Lusia wzięła Józefa za rękę i powiedziała cicho:
— Przepraszam cię, Józku.
— Boże — jęknął — myślałem, że już mnie nie kochasz!
Zaczął obsypywać jej rękawiczki pocałunkami, przyczem książka o chorobach serca z hałasem spadła na ziemię.
We drzwiach czekał stary Piotr, kucharka i świeżo zainstalowana pokojówka. Piotr trzymał tacę z chlebem i solą.
Lusia wzruszyła się tem i pocałowała starego w czoło.
W mieszkaniu cicho było i smutnie. Przy stole wspaniale nakrytym do kolacji nikt nie usiadł. Nikt nie zwrócił uwagi na powódź kwiatów, w których tonęło mieszkanie.
Józef oprowadził Lusię po wszystkich pokojach, opowiadając, pokazując, wyjaśniając.
Roztargnionym wzrokiem wodziła po ścianach i słuchała z bladym uśmiechem jego wymowy, wyglądała jednak tak, jakby nie słyszała ani słowa
— Nie podoba ci się nasz dom — powiedział ponuro.
— Ale, cóż znowu — zaprzeczyła — owszem, bardzo się podoba.
— Tak? — bąknął z wyraźnem niedowierzaniem w głosie.
— Zapewniam cię, Józku. Tylko widzisz... ja jestem bardzo zmęczona. Przez dwie doby nie zasnęłam ani na chwilę.
Teraz dopiero spostrzegł, że Lusia jest strasznie blada i że ledwie trzyma się na nogach.
— Boże drogi — zawołał — biedactwo, kochanie moje, trzeba natychmiast położyć się do łóżeczka.
Czemprędzej zakrzątnął się.
— Anielciu! Proszę pani pomóc rozebrać się! Czy kąpiel już gotowa?
— Tak jest, proszę pana.

— Więc idź, kochanie — zwrócił się do Lusi — gdy już będziesz w łóżeczku, ucałuję twoje rączyny na dobranoc.

(D. c. n.).