literatury, ów dogmat „jednakowego poważania”, te komendy „pułkowników w koszarach”, wydają rezultaty oszołamiające. Bo wiecie, kto głosi w wyżej cytowanym ustępie zasadę autorytetu? Ten sam nieborak, który wzniósł ową piramidę głupstwa w tezie o Zemście jako... komedji przedmoljerowskiej, i wiele innych niemniej piramidalnych piramid. To jego dość naiwne wyznanie tłumaczy nam wiele. W rezultacie, nikt nad tym całym kramem nie wykonywa kontroli: literaci nie, bo to jest „nauka”, a naukowcy nie, bo się... poważają nawzajem. I dopóki szanowna konfraternia historyczno-literacka nie zmieni obyczaju okadzań się wzajemnych na zasadę zdrowej krytyki, dopóty skazana będzie na to, aby psuć mnóstwo papieru napróżno i pozostać trochę komiczną nauką.
Mówiłem o słabostkach naszej nauki, dochodzącej, może zbyt policyjnie, źródeł z których rzekomo pisarz czerpie, wpływów jakie na niego mogły oddziaływać, autorów których mógł znać i czytać. Pomówmy dla odmiany o Fredrze w związku z autorem, którego — nie mógł znać. Tyle się w historji literatury buduje konjunktur na najwątpliwszych nieraz zależnościach, że może będzie zdrowo pogadać o powinowactwach duchowych dwóch ludzi, którzy żyli o setki mil od siebie i z których jeden nie przeczuwał istnienia drugiego. Mam na myśli najświetniejszych przedstawicieli odradzającej się komedji, która, w zaraniu XIX wieku, wykwitła