Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Obrachunki fredrowskie.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Fredry, która kończy się Bogiem”... Daje śluby jak moljerowski aptekarz lewatywy!
Zważmy, że takie poczynania, takie wybryki gwałtu i samowoli, były dość wiernem odbiciem obyczaju, i że, jeżeli która, to ta sztuka pokazuje sprawy, które „w innem okazane świetle, już tragiczne mogłyby obudzić uczucia”, — jak to o utworach Fredry, z dość osobliwem wyłączeniem Zemsty, pisał Pol.
Sławi się zdawiendawna — i słusznie — piękno apostrofy cześnika: „Nie wódź nas na pokuszenie, — ojców naszych wielki Boże; — skoro wstąpił w progi moje, — włos mu z głowy spaść nie może”... I w istocie, tajemnicą poezji Fredry jest, że w chwili gdy cześnik wymawia te słowa, zachwyceni zapominamy najzupełniej, że ten sam cześnik przed chwilą niegodnym podstępem zwabiał „w progi swoje” syna sąsiada, aby, pod grozą turmy, zmusić go do świętokradzkiego sakramentu... Bo i on zapomniał najzupełniej, i godzi te dwie rzeczy doskonale, i w tem jest poetycka prawda tej sceny.
Rzecz kończy się — jak wiadomo — szczęśliwie, dzięki dubeltowemu posagowi Klary. Jedynie pod tym wpływem, rejent, który dopieroco powiadał do ożenionego już syna: „wstań serdeńko i chodź ze mną”, mięknie i mówi do siebie: „dwa majątki, kąsek gładki”; i dopiero pod tym znakiem następuje owa „zgoda”, do której „Bóg rękę poda”; bo ciągłe mieszanie imienia boskiego do najpodlejszych szacherek jest bardzo dla tej staropolszczyzny charakterystyczne.
Dodajmy podstolinę, która, zawarłszy kontrakt z rejentem na zasadzie swego fikcyjnego majątku, wpół-oszukańczo wyłudziła odszkodowanie w klauzuli i najspokojniej wyciąga