Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marzenie i pysk.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za moich czasów — niezupełnie dzisiejszych — nie była postawiona inaczej, to fakt. I o tem właśnie chciałem kilka słów pomówić. Takie autentyczne świadectwa więcej mogą się przyczynić do rozjaśnienia sprawy niż gołosłowne dyskusje.
Sądzę, że możnaby ująć rzecz tak. Wszystko co jest w nas uczuć religijnych, ma swoje źródło gdzieindziej; wszystko co daje szkoła, jest powolnem i systematycznem tych uczuć niszczeniem. Nie będę mówił o pierwszem dziecinnem zetknięciu się bodaj z dziesięciorgiem przykazań i o naiwnych pytaniach małych bębnów, co znaczy „nie cudzołóż” i „pożądać żony bliźniego swego”. Prawdziwy konflikt zaczyna się w gimnazjum. Mówię wedle tego, na co patrzałem. Do każdej lekcji odnoszą się uczniowie rozmaicie, zależnie od przedmiotu i osobistych zamiłowań; ale do jednej lekcji odnoszenie jest jednomyślne, to znaczy z jednomyślną niechęcią: do nauki religji. Na myśl o niej młode szczęki rozdziawiają się rozpaczliwem ziewaniem. I ani rusz nie chcą jej uznać za naukę. Tautologje katechizmu w rodzaju: „Dlaczego Bóg jest wszechmogący? — Bo wszystko może”, sprzeciwiają się pojęciom o nauce nawet malców, jak również zawiły wywody na temat, że Bóg, choćby chciał, nie mógłby być doskonalszy niż jest etc. Od tego się zaczyna; poczem każdy rok szkolny ma swój przysmaczek. Płaskie streszczenie historji Starego Testamentu; jeszcze potworniej płaskie ujęcie Nowego, który, zadawany, wydawany, podpowiadany i klasyfikowany jest czemś doprawdy urągającem cudo-