wał sam z siebie świadomość. Nie grałem z nim nigdy, ale często przyglądałem się tej partji. Gracze byli tak oswojeni z jego chorobą, że nie zwracali na nią uwagi, nie przerywali gry, tylko mówiło się wówczas tasującemu, pokazując starego: „Dziadziowi nie dawać kart”. I opuszczali go na parę tur, poczem znów dawali mu karty jak zwykle; można sobie wyobrazić, że w tym stanie dziadzio był pewną ofiarą! Ta partja ferbla z półtrupem, drgającym na krześle i chwytającym karty trzęsącemi rękami, skoro odzyskał pierwszy ślad przytomności, to jedno z bardziej niesamowitych wrażeń, jakie pamiętam... Raz kiedy siedziałem „kibicując” i patrząc na taką scenę, jeden z graczy, chłopiec z „dobrego domu”, nachylił się do mnie i rzekł: „Dziadzio ma szczęście, że
trafił na porządną partję, bo gdzieindziej toby mu poprostu pieniądze z pularesu zabrali”. Powiedziane to było zupełnie naiwnie, z niejaką dumą z własnego dżentelmeństwa.
Ach, te „blaski i nędze” życia graczy, te ich emocje! Mógłby coś opowiedzieć o tem Ludwik Solski, którego jeden z „paczki” obudził raz w domu o piątej rano, z błaganiem o pożyczenie pieniędzy, ponieważ ma w ferblu cztery króle — karta pewna jak mur! — a nie pozwalają mu „na pysk” odbić. Gracze tymczasem czekali, pilnując kart, aż wróci. Wrócił, odbił, partner odbił z powrotem, głupia historja, ale jak tu na cztery króle nie dodać, no i pokazało się, że tamten miał cztery asy. W rezultacie beknął — Solski, który sam z dobroduszną wyrozumiałością
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marzenie i pysk.djvu/016
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.