Strona:PL Sue - Artur.djvu/521

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kimże macierzyńskim wdziękiem opuściła jedne z swych prześlicznych rąk dziecięciu, które, chociaż śpiące, ściskało ją w swych drobnych paluszkach, bo baczna Helena, zostawiła mu ją zapewne z obawy przebudzenia..... Słowem, jakiś wdzięk powabny rozlewał po jéj rysach tęskny i łagodny uśmiech, młodéj kobiéty, szczęśliwéj i dumnéj z swéj macierzyńskiéj godności.
Jakże żale moje były udręczającemi! Z jakąż goryczą pomyślałem znowu o wszystkiém com stracił, przyglądając się temu obrazowi niewinnemu i skromnemu, podziwiając ten domek tak ubogi, a który jednak tak bardzo zdawał się być od Boga błogosławionym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewiem jak długo pozostałem pogrążony w tych myślach, lecz musiało być późno gdym znowu zajrzał do salonu, gdyż Frank wstał, i zdawał się przypatrywać swojéj robocie, z tém ulotném i niewytłumaczalném zaufaniem artysty, które go unosi niekiedy szlachetną pychą. Wykrycie nagłe i chwilowe, które, jak mówią, trwa tylko przez chwilę, lecz które, w téj jednéj chwili, okazujé mu jego dzieło promieniejące wszelkiego rodzaju pięknościami! Potém, dziwne zjawisko, skoro ten za błysk boski raz