Strona:PL Strindberg - Samotność.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem tego na upadek. Walka z nieszczęściem, zbliżającem się z każdą godziną! Jego śmiałość opuściła go, ustępując miejsca nerwowej zaciątości; widywałem twarz jego przez okno, jak wystraszona czychała na odbiorcę... po jakimś czasie krył się w głębi. Była to przykra rzecz wyobrazić go sobie za kolumnami, lękającego się wszystkiego, nawet wejścia gościa, gdyż dreszcze go przechodziły na myśl, że to może być ktoś, chcący zajrzeć do kalendarza. Była to najstraszniejsza dla niego chwila, musiał bowiem okazać się uprzejmym, uśmiechniętym. A pierwszych dni wyłajał swego chłopaka, który z drwiącą miną rzucił na ladę kalendarz jakiemuś eleganckiemu, starszemu panu. Znając ludzi lepiej, pouczył on chłopca, że odbiorcy zaczynają często od marek i kalendarzy, niestety jednak sam niewiedział, że dobre towary są najlepszą reklamą a sztuczkami nikogo się nie okpi.
Koniec się zbliżał. Przeszedłem razem z nim wszystkie jego męki; myślałem o jego żonie, o nadchodzącym terminie wypłaty czynszu i weksli. W końcu nie mogłem przechodzić koło jego okna; chodziłem inną drogą. Ale nie mogłem się pozbyć myśli o nim, gdyż druty telefoniczne tak żałośnie śpiewały mi przez ścianę nawet nocą. Słyszałem tedy żałobne pienia, długie, bez końca o życiu złamanem w samym rozkwicie, nadziejach, rozpaczy, że nie da się zacząć na nowo a pieśń kończyła się zawsze na żonie, spodziewającej się...