Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Namyślałem się chwilę; miałem iść do zaludnionej niewątpliwie przystani, gdzie złowrogie względem mnie zamiary stryja nie mogłyby być wykonane, a przytem towarzystwo chłopca okrętowego stanowiło dla mnie rękojmię bezpieczeństwa. Przypuszczałem nadto, że mogę odważyć się na wizytę u adwokata, choćby nawet nieszczere były pochwały, oddawane mu przez stryja; w głębi duszy rad byłem ze sposobności zobaczenia morza i okrętów.
Należy pamiętać, że żyłem dotychczas w zaciszu wiejskiem wśród wzgórz, że przed dwoma dopiero dniami ujrzałem po raz pierwszy niebieski obszar wód i pływające po niem statki. Zdecydowałem się tedy stanowczo.
— Dobrze — rzekłem — idźmy do przystani Królowej.
Stryj włożył na siebie surdut, kapelusz, zapiął pas z kordelasem, pozamykał wszędzie drzwi i ruszyliśmy w pochód.
Zimny północno-zachodni wiatr dął nam prosto w oczy. Był czerwiec; w trawie bieliły się stokrotki, drzewa stały pokryte kwieciem, z posiniałych jednak twarzy naszych i zziębniętych palców przypuszczaćby można, że to zima i mróz grudniowy białym szronem przystroił ziemię.