Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

działem mu, że nie rozumiem gaelickiego narzecza, o co on rozgniewał się bardzo.
Zacząłem podejrzywać, że jemu się zdaje, iż mówi w języku angielskim. Pilnie wsłuchując się, schwytałem kilka razy powtórzony wyraz „jakkolwiekbądź,“ lecz reszta była w języku gaelickim, który dla mnie był tem samem, co grecki, lub hebrajski.
Wyraz „jakkolwiekbądź“ powtórzyłem, aby dać mu poznać, żem go uchwycił.
„Tak, tak, tak,“ odrzekł i spojrzał z dumą na drugich, jak gdyby chciał im dowieść, iż mówi czysto po angielsku. Do mnie znów zaczął mówić, jak poprzednio, swojem dla mnie niezrozumiałem narzeczem.
Teraz z trudem wymówił on drugi wyraz: „przypływ“.
Zabłysła mi nadzieja. Zauważyłem, że on ciągle wskazywał ręką w stronę lądu stałego „Ross.“
— „Czy mam rozumieć: gdy przypływ morza ustanie?“ — zawołałem.
Nie dał mi skończyć. „Tak, tak, przypływ“, — krzyknął, i znów zaczął pokładać się ze śmiechu.
Wtedy odwróciłem się, i puściłem się z powrotem, skacząc po skałach, i to z taką siłą, i szybkością, jak nigdy dotąd.
W pół godziny dostałem się na brzeg zatoki i, oczywiście, była ona teraz małym strumykiem tylko, przez który przeszedłem, mając wody nie wyżej kolan, i stanąłem z radośnym okrzykiem na głównej wyspie.