Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pudła dwumasztowca w kawałki, co w połączeniu z szelestem nadymanych żagli, wyciem wiatru, tak zwiększało grozę niebezpieczeństwa, że musiałem wskutek tego stracić w części przytomność, bo nie rozumiałem, co się dokoła mnie działo.
Naraz ujrzałem pana Riach i majtków, zajętych odczepianiem łodzi ratunkowej; pobiegłem, aby im pomódz i zaledwie dołożyłem rękę do pracy, wróciła mi świadomość położenia. Zadanie nie było łatwe; łódź, pełną różnego rodzaju rupieci, bałwany tak silnie kołysały, żeśmy zaledwie mogli ją utrzymać. Ranni majtkowie, zdolni jeszcze stać na nogach, przyszli nam pomagać, a drudzy, leżąc bezwładnie, błagali o ratunek.
Kapitan nie brał w naszem zajęciu udziału; zapadł w bolesne osłupienie. Trzymając się jednak ręką barjerki, jęczał, ile razy statek uderzył o rafę i mówił do siebie niezrozumiałe słowa. Statek kochał uczuciem męża do żony, ojca do dzieci; patrzył dzień za dniem obojętnie na okrutne obchodzenie się z Ransonem, ale każde uderzenie dwumasztowca o skałę odczuwał dotkliwie, jakby zadaną mu ranę.
Przypominam sobie, że w ciągu pracy przy łodzi, zapytałem Alana, wpatrującego się na wybrzeże, w jakiej znajdowaliśmy się okolicy, odpowiedział, że w najmniej dla niego pożądanej, bo posiadłości Cambell’ów.
Jeden z rannych miał polecone udzialanie wiadomości o stanie morza, a gdy mieliśmy łódź prawie wyładowaną i gotową do przyjęcia rozbitków, człowiek ów krzyknął: