Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiech. Chudą dłonią chwycił za zawalające okno sprzęty, odrzucał w kąt pokoju i z kolei otworzył okiennice. Przez cały czas zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na zdumiałego Hussana. Dopiero po rozrzuceniu barykady, zwrócił nań swe pijane dzikim żarem źrenice i rzekł podniosłym, mocnym głosem:
— Bądź pozdrowion w imię woli!
Hassan milczał, przejęty trudną do wytłómaczenia bojaźnią i czcią zarazem ku starcowi.
Ten ciągnął dalej, nie zmieniając tonu:
— Przychodzę w porę; jeszcze chwila, a byłbyś zgubiony.
Wskazał na walające się w nieładzie sprzęty i na drugie, zawarte okno.
— Jeszcze chwila, a byłbyś wpadł w szał strachu. Ty już nawet stałeś na tej zawrotnej rubieży. Przychodzę cię wyzwolić i... wezwać za sobą... Byłem i u innych braci, lecz się zaparli po domach i odepchnęli mnie! Głupcy! Oni zginą! Nie wierzysz?!... Wszyscy, wszyscy ci, co nie chcieli mnie wpuścić!! Tyś mnie przyjął. A wiesz, czemu?... Boś już był bliski szału. I to szczęście twe, że na tę chwilę trafiłem. Biada ci, gdybym był przyszedł wcześniej. Bo wtedybyś i ty mnie odepchnął.
Urwał zdyszany.
W mózgu Hassana pieniła się zawzięta walka dwóch przeciwnych żywiołów. Z jednej strony skomlił ohydny, nieznośny strach, trwoga chwili, obłęd zarazy,