Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

księżyca i zniknął we wnętrzu chaty; za nim poszedł drugi, trzeci i następne. Ben, wypróżniwszy szawłok, chwycił za wiadro i zalał niem drugie ognisko. Potem rzucił próżne naczynie i z błyskawiczną chyżością napełnił w sadzawce skórzany wór po brzegi. W następnej chwili był już z powrotem w trzeciej z rzędu chacie i zalewał skwapliwie tlejący ogień. Olbrzymi cień uwijającego się jak szatan po osadzie prześlizgiwał się po toku, sunął między uliczkami, wczołgiwał się w otwory domów... Po pierwszym rzucie, który trafił najbliższe ognisko, dotąd cicho płynące w niebo dymy zawahały się; jakiś wstrząs ogromny zakołysał pękami strzępiastych piór wojowników, spazm bolesny skurczył ich zwiewne postacie. Gdy Heading wracał od sadzawki ze świeżym zapasem wody, dymy nagle zapadły się; zielono-szare trzony ściągnęły się, zmalały i wsiąkły przez dymniki w głąb chat. Ben spostrzegł to i z okrzykiem tryumfu poskoczył ku następnej chacie. Lecz w tymże momencie trzynaście dymnych szyj wysunęło się z otworów wchodowych, trzynaście potwornych łap wypadło z sykiem z czeluści wigwamów i w mgnieniu oka spętało go zwartą, nieprzeniknioną mgłą; osada w jednej chwili zamieniła się w kłębiące wężowisko. Powietrze rozdarł zwierzęcy, rozpaczliwy ryk, jakiś nieludzki, dziki skowyt. To Ben krzyczał, to Ben wzywał na pomoc. Puściłem się pędem pomiędzy chaty, naoślep zdążając w stronę, gdzie mi zniknął wśród kłębów. Już dosiągłem ich tylnych straży,