Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które zamknęły się za nim zbitą masą, już miałem zanurzyć się w ich miękkie mleczne ciało — gdy jakiś prąd potężny jak huragan, jakiś tajfun silny jak olbrzym, odepchnął mię wstecz na parę metrów. Padając, usłyszałem raz jeszcze ów okropny krzyk, lecz już cichszy, jakby znużony walką.
Dźwignąłem się z toku i porwałem znów w kierunku, skąd doszedł mię głos Bena. Lecz oto znów niewidzialny cyklon powalił mię ze zdwojoną energją na ziemię: żelazny kordon bronił przystępu. A tymczasem tam, przy czwartej chacie, kotłowały rozczochrane fale, mrowił się dziki zgiełk mgieł, wichrzyła duśba opętańców. Wśród syku dogasających ognisk, wśród szeptu sepleniących zwojów powstałem po raz drugi i ponowiłem próbę przedarcia się przez oćmę.
Teraz nie spotkałem już najlżejszego oporu. Było tylko mglisto od dymów i nie widziałem na krok przed sobą. Szedłem po omacku naprzód, przesiąkły kopciem i swędem. Parę razy zaczepiłem ręką o jakiś pal totemowy, raz omal nie rozbiłem głowy o wystający węgieł chaty. Nie wiem, jak długo trwała wędrówka — może godzinę, dwie lub więcej. Nie orjentując się w dymnej pomroce, zapewne obszedłem osadę wkoło parę razy, wciąż wracając na to samo miejsce. W pewnej chwili, mijając ciemny kontur jednej z chat, potrąciłem nogą o coś miękkiego. Schyliłem się i namacałem ręką ciało człowieka. Dreszcz grozy przeniknął mię do kości. Uniosłem go z wysiłkiem za ra-