Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poznałem męża ze snu. Zapanowało głębokie milczenie. Lekarz otworzył duże, orzechowe puzdro i zaczął dobywać zeń przybory do obdukcji. Połyskiwały pod światło zimne ostrza lancetów, rozlegał się metaliczny dźwięk rozkładanych w porządku nożów i pincetów.
Wtedy milcząco skłoniwszy się obecnym, opuściłem wnętrze.
Za drzwiami przywitał mię skąpany w rosach porannych, rozbrzmiały brzękiem owadów i ptaszków cmentarz. Szedłem białym piaskiem wysypaną ścieżką z rządkami mogił po stronach. Z zielonych gąszczów czeremchy wystawały poprzekrzywiane krzyże w naszyjnikach zeschłych wieńców — z poza bukietów jaśminu wychyliła się raz zczerniała już statuetka Matki Bożej — wyciągnęły zwichnięte skrzydła nagrobnych aniołów... Na trawach mogilnych perliły się łzy dżdżu i tęczowały w słońcu. Z ziemi przepojonej wodą szedł ciepły, wilgny wyziew, nasiąkał wonią kwiatów, ziół i dźwigał się w górę ponad drzewa. Na brzozie płaczącej u furty siedział jakiś ptaszek szary, płochliwy i cicho kwilił...