Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

weszło paru mężczyzn: trzech chłopów z wójtem na czele, żandarm, jakieś chuderlawe indywiduum o wyglądzie pisarza gromadzkiego i dwóch gentelmanów. Towarzystwo miało postawę uroczystą, urzędową.
— Komisja śledcza — pomyślałem.
— A pan co tu porabiają? — zapytał mnie wójt grubym, nizkim basem.
— A cóż? Przespałem się niechcący w tej izbie.
— Nie wolno. Taż to trupiarnia — zgromił surowo.
— Wczoraj po nocy zabłądziłem tu, uciekając przed zlewą. Nie wiedziałem, gdzie wchodzę.
— Winszuję noclegu — odezwał się jeden z inteligentów, szczupły brunet z kozią bródką, zapewne lekarz.
— Istotnie, dziwnie się trochę spało. Te zwłoki?
— Wydobyli tutejsi chłopi wczoraj popołudniu z wody. Rzeka wyrzuciła na brzeg, niedaleko młyna.
— Panowie — zagadnąłem — zapewne chcą teraz przystąpić do sekcji?
— Właśnie. Komisja w komplecie. Panie sędzio — zwrócił się do przysadkowatego pana w urzędniczej czapce z teką pod bokiem. — Czy zaczekamy na przybycie pana Giżyckiego?
— A właśnie sam jaśnie wielmożny pan dziedzic — chórem odpowiedzieli chłopi, robiąc miejsce mężczyźnie, który w tejże chwili przekraczał próg kostnicy.
Przybyły zdjął szeroki, biały kapelusz „panama“ i objąwszy mary krótkim rzutem oczu, zbladł jak ściana.