Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie wstęga wody gubiła się między chaszczami, leżało senne, mraką nasiąkłe drzemanie...
Powoli mgły stamtąd idące zaczęły zasnuwać krajobraz; mroczne woale spowijały rzekę, pętały krze, przesłaniały brzegi — aż wszystko zlało się w jeden wielki, bezkształtny, szarobiały kłąb...
Nagle uderzył w oczy czerwony krzyk światła i obudziłem się...
Był dzień duży, jasny. Leżałem na wznak, twarzą wystawiony na działanie promieni słońca, które całym snopem wpadały przez małe, zakratowane okienko w ścianie naprzeciw. Oślepiony blaskiem, przysłoniłem oczy i spojrzałem uważnie dookoła. Przykry wstrząs przejął niespodzianie me ciało. W kącie spostrzegłem trumnę. Otwarte jej wnętrze zionęło ku mnie pustką śmierci.
Odwróciłem oczy; wzrok padł na wystający róg pryczy, na której leżałem. Był okryty jakimś czarnym spłachciem, czy sztuką obdartej materji. Machinalnie wziąłem do ręki; był to łachman kiru brudny od prochu i błota, skapany łzami świec. Przypomniałem sobie ubiegłą noc i gałgan podjęty przezemnie wśród ciemności. Brrr... Nogą strąciłem go na ziemię.
Przetarłem oczy. Resztki snu ulotniły się. Otrzeźwiałem zupełnie.
Gdzie jestem?
Pod ręką lewą ukrytą w sianie pościeli uczułem jakiś twardy przedmiot, który obejmowałem dotąd bez-