Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rych, łojowych świec. Odrzuciłem go z obrzydzeniem.
Znużony mózg snuł domysły na temat miejsca. Może buda sadownika dworskiego lub wyszły z użycia stebnik? Ponętna woń siana zwabiła mię ku środkowi izby.
— Może będzie się można przespać na niem, choćby na podłodze?
Na poziomie piersi wyczułem nagle przeszkodę: jakiś stół, czy pryczę zasłaną warstwą świeżego siana. Wyciągnąwszy rękę, błądziłem z lubością po wonnem podścielisku. Tapczan był niezajęty; znalazłem łoże.
Bez namysłu zrzuciłem przemokłą bluzę i położywszy w głowach, wydłużyłem się rozkosznie na posłaniu.
Na dworze padał wciąż deszcz, bębniły po dachu duże, ciężkie krople, kwilił wiatr w gałęziach drzew. Ukołysany monotonją żywiołów, wyczerpany długą włóczęgą wśród deszczu i burzy, niebawem zapadłem w stan przedsennych marzeń. Przez chwilę trwało zawieszenie między snem a jawą, pełne skłębionych obrazów, kształtów, postaci — z kolei spadła gęsta, zsiadła mgła i stłumiła je ślepym woalem — wreszcie nadpłynęła pierwsza fala snu i przeszła nademną, pogrążając w odmęcie. Wkrótce porwany tajemniczym nurtem, znalazłem się daleko, w otoczeniu zgoła nowem, nieznanem, wśród ludzi obcych wytwornie odzianych..