Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szczególna kombinacja — pomyślałem, zamykając za sobą skwapliwie wejście.
— Dobry wieczór! — odezwałem się głośno.
— Dobry wieczór! — odpowiedziało echo.
Przestrzeń, do której wszedłem, była znać pustą. Głos dudnił jak w beczce.
Potarłem zapałkę jedną, drugą — niestety odmówiły posłuszeństwa; przemokły wraz ze mną. Trzeba było zrezygnować ze światła. Po omacku przesunąłem się wzdłuż ścian, dotykając ich powierzchni. W drugiej z rzędu wnęce zatrzymał mię jakiś przedmiot, który potrącony nogą zadudnił głucho. Chciałem go wyminąć i pójść dalej, lecz ręka trafiła na próżnię i wpadłem w jakieś wnętrze. Sprzęt był widocznie wydrążony.
— Co u licha? — pomyślałem, czepiając się wystającego brzegu. — Niecki, czy koryto?
Wreszcie wydobyłem się nazewnątrz. Zrobiło mi się nagle jakoś nieswojo.
— Gdzie jestem? — krzyknąłem na cały głos.
Milczenie. Stałem, łowiąc uchem śmiertelną ciszę. Najlżejszy oddech ludzkiej piersi nie mącił głuszy nocy. Słyszałem tylko przyspieszone udary własnego serca...
Podjąłem wędrówkę po izbie. Po chwili nogi wplątały się w jakieś chusty, czy odzienie porzucone na podłodze. Schyliłem się, podniosłem. Był podarty, wilgotny łachman, cuchnący zgnilizną i zapachem sta-